Page:Nałkowska - Książę.djvu/107

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been validated.
99
 
 

wolne, cudne, nieskończone myśli. Usiłowałam zrozumieć, że to, co dla mnie było smutną przygodą, osłodzoną aktem czynionej ulgi, jedną godziną tragiczną w długim, jasnym życiu, — tosamo dla tego wielkiego człowieka było codziennemi, fatalnie koniecznemi warunkami istnienia. I ogarniało mię zdziwienie dziecinne tych ludzi którzy wiedzieli już dawno, ale zobaczyli jako rzeczywistość konkretną — pierwszy raz. I przerażenie: że takie życie także kończy się śmiercią i może w nim nie być nic, nic — poza smutkiem, męką i pragnieniem — nic — aż do śmierci.

W ciszy rozbrzmiał nagle krzyk ostry, chrapliwy. Chory skręcił się na łóżku, jakby chciał dostać nóg swych i zerwać opasujące je bandaże.

— Boli, boli! — krzyczał, jakby bardziej z przerażenia niż z bólu. — Boli — psiakrew! Och!

— Przestanie — nie powinno boleć — szeptałam, łagodnie przytrzymując go za ręce. — Nie można — moi drodzy — —

— Boli — co za męka! Jaka straszna ta noc! Wiem przecież, co mię jutro czeka — —

— Może nie będzie potrzeba, może nie będzie potrzeba — mówiłam, sama drżąc ze strachu.

Opanował się jednym wytężeniem woli, zamilkł, brwi zmarszczył i ponuremi oczami patrzył nieruchomo w górę. Miałam wrażenie, że idzie do mnie odeń prąd zimnej niechęci. Wyraźne było, że krępował się właśnie moją obecnością — po wykrzywieniu ust i brwiach zmarszczonych widać było,