Page:Nałkowska - Książę.djvu/105

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been validated.



Siedziałam skulona i nędzna obok żelaznego łóżka, na którym leżał człowiek. W powietrzu unosiła się woń obca, potworna, jadowita woń śmierci. W wibrujących przed mym wzrokiem zmęczonym deseniach mroku bieliła się twarz chuda z czarnemi jamami oczu zamkniętych, podobna do fantastycznych rzeźb nowoczesnych, z tragicznie wygiętą linją ust, ze stygmatem śmiertelnego udręczenia.

Było dawno po północy. Budził się już po raz trzeci. Z powracającą przytomnością w jamach ocznych zakołysały się niespokojnie jasne, szklące się źrenice.

Zaraz pochyliłam się nad nim. Poczułam żar, bijący od tego przesyconego bolesnością ciała.

— Jestem, jestem — rzekłam prędko, cicho i delikatnie, by ani przez chwilę nie myślał, że jest sam. — Jestem i nie śpię wcale.

Nad głęboko leżącemi w jamach gałkami ocznemi powoli zesunęły się cienkie powieki, zostawiając dwa wązkie paski świadomości na martwej szarości twarzy. Gładziłam go po suchej ręce, by czuł, że jestem naprawdę.