Page:Makuszyński - Straszliwe przygody.djvu/73

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

— 63 —

oczy ze łba, patrząc na zwycięski pochód Radamesa.

Pochód ten jest atrakcyą spektaklu; trębacze grzmią w trąby, ale z takich samych egipskich nut, jak i u nas, zasię w rytm marsza idzie nieskończony korowód wojowników i bohaterów, autentycznych murzynów i autentycznych koni, które są bardzo stylowe, są to bowiem właściwie wyschłe mumje bojowych rumaków, na razie zaś, w czasie wolnym od występów w operze, służą w dorożkarskim fachu, co snadnie poznasz po melancholji na końskiem obliczu, po łopatkach, urągających niebu i po bokach wytartych.

Nikomu to jednak nie szkodzi, że Faraon miał taką parszywą konnicę, zato bowiem wojsko jest świetnie ubrane, Radames zaś kapie od złota i promienieje, jak słońce.

Oto, pomyśl sobie, złoty Boyu, — w pewnej chwili, jakby wysunięty przez reżysera, wtacza się na scenę to kochane bydlę, księżyc. Włazi poważny, cudownie dostrojony do tragicznej sytuacji, świetny i błyszczący.

Gra wybornie: twarz ma w miarę melancho lijną, w miarę wzruszoną, patrzy na akcję poważnie, zawisnąwszy nad sceną bez ruchu, wytrawny mądry statysta.

Przypatrz mu się dokładniej, a ujrzysz za tą mgłą tragicznej melancholji zwiędłą, umalowaną tylko doskonale, zapitą gębę starego aktora, rafinowanego wygi.