Page:Makuszyński - Straszliwe przygody.djvu/32

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

— 22 —

dowym, obejrzawszy Wezuwjusz, który dymi tak tylko, jakby chciał odstraszyć komary, zupełnie jak zepsuty piec, jedzie się na Capri z tęsknotą w sercu, nietylko dlatego, że Konopnicka napisała tam trzy sonety, lecz i dlatego także, że wyrosłe z niebieskiego morza skały kaprejskie przedziwnie nęcą.

Słońce, ciągnące za sobą powłóczysty upał, stanęło właśnie ponad wyspą, która jakby się chciała ukryć we własnym cieniu, oblana blaskiem, ściekającym tysiącem złotych potoków po prostopadłych ścianach w spokojne, zmęczone upałem morze. Gromada delfinów pląsa niefrasobliwie po lazurowej zatoce, odwracając się krotochwilnie tyłem do Anglika, który je chce odfotografować z pokładu; i byłoby wszystko dobrze, gdyby nie kilka opalonych indywiduów, które z niesłychanem przejęciem wyją na pokładzie „O, dolce Napoli!“, a potem sprzedają prawdziwe grzebienie z fałszywego szyldkretu i fałszywe korale na prawdziwych sznurkach, zato jednakże resztę z ceny wydają zawsze tylko w fałszywej monecie. Zrażać się jednakże tem nie należy w nadziei, że bliźniego naszego, który po nas przyjedzie, czeka z pewnością to samo.

Wjeżdżamy do malutkiego portu, który w Ameryce np. mógłby służyć za pokojowy basen do żywienia złotych rybek, potężny zaś wieloryb zdołałby pewnie jednem machnięciem ogona strzepnąć w morze całe urządzenie portowe wraz z policją portową w jednej, czcigodniej oso-