Page:Makuszyński - Straszliwe przygody.djvu/21

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

— 11 —

przejedziemy. Żałowałem w tej chwili, że nie służyłem w wojsku; woda to jeszcze nie wojna.

Ale to wszystko nic jeszcze; łatwo wejść, ale jak wyjść? Sytuacja jest, ale wyjścia niema. Przyjął nas w swoje ciche wnętrze „dwór szlachecki z drzewa, lecz podmurowany", przytulił, i ogrzał. Lokaj we fraku — ojej! — całe szczęście, że frak nie bardzo paradny, tylko taki, po nieboszczyku. Mówi do każdego „jaśnie panie!“ — bałwan jeden; widocznie strach przed powodzią pomieszał mu zmysły.

Za oknami wyje wiatr i miecie śniegiem widocznie wedle wielkanocnych tradycyj; w oddali coś bardzo szumi i coś się bardzo niepokoi, ale noc jest i niech tam sobie szumi. Potem jednak było strasznie; oto lapidarne moje zapiski, notatki człowieka, który myślał o śmierci.

Niedziela rano. Jak okiem sięgnąć — jedno jezioro; opodal u stóp wzgórza, na którem stoi cichy dwór, bałwani się Dniestr i rozpierać się poczyna w brzegach, jak wielki pan.

Na pobliskim wzgórku zbiły się w gromadę bielone chałupy i drżą z zimna, patrząc przerażonemi okienkami w wodę, która powoli, powoli podchodzi, zbliża się, jakby próbowała gruntu pod nogami; potem się piąć zaczyna leniwo na wzgórze, niezgrabnie napozór, jak brunatny niedźwiedź. Chwyciła znienacka mokrą łapą jakąś nieszczęsną kurę i rzuciła ją w nurt. Potem zagarnia zachłannie stertę słomy, potem zasię, jak