— 10 —
Jakieś dziecko głośno się śmieje, bo mu się woda podobała.
— Chińczyk by je udusił...
— To dziecko źle skończy!...
— Dziecko? To potwór, nie dziecko...
Lokomotywa gwiżdże, sapie, śmieje się histerycznie, najwyraźniej się śmieje; woda szumi wśród kół, ciśnie się, rozlewa, chlupie, bełkoce, szeleści, pluszcze, mlaska, przelewa się na drugą stronę i gna w nurt, który się tłamsi wzdłuż toru, chwyta za gałęzie wierzby, jak za włosy i goni oszalały, jak spłoszony koń, ucieka do jakiegoś niewiadomego portu, jak defraudant, wścieka się, jak wyborczy komisarz, skacze przez bruzdy, jak geometra, włazi pod most, szarpie go mimochodem, ugryzie, wstrząśnie i jazda dalej. Ogarnęła go jakaś obłąkana, idjotyczna radość, jak cielę, które goni, ogon w górę zadarłszy.
A to wszystko razem nazywa się Stare Sioło, takie stare, a tak idjotycznie oszalałe.
— Pięć osób utonęło! — krzyczy ktoś.
— Sześć!!
— Daję słowo, że pięć! Niech pan nie będzie przemądry...
— To pan będzie szósty?
— Idjota!
— Jedziemy!
— Aaaa!
Przejechaliśmy. Jak, którędy, po czem, naco? — Pan Bóg jeden wie; podobno jakiś dzielny kapitan (oby został generałem!) dał słowo, że