Page:Makuszyński - Straszliwe przygody.djvu/113

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

— 103 —

łą pewnością, iż ostryga pisnęła ze śmiertelnego lęku.

— Mademoiselle, — powiadam jej — ja znam tę ostrygę, jest to biedna sierota bez ojca i matki.

Nie mogłem jej tłumaczyć dłużej rodowodu z Dinard, albowiem kokocię poczęło się całować z kelnerem, może trochę mniej pijanym, ale także w papierowym kasku. Ryknęła w tejże chwili cała sala i spojrzała w górę; na środku lokalu ustawiono ogromną choinkę z uwiązaną u szczytu lalką, którą postanowiła zdjąć jakaś fertyczna dziewczynka; poczyna się tedy kocim i kokocim ruchem wspinać na drzewko, rozanimowana, dysząca, spocona, z błyszczącemi oczyma. Tysiąc ludzi patrzy na to i ryczy z radości, która jeszcze większą będzie po chwili, kiedy dziewczątko zleci i połamie sobie nogi, co może być dla niej tragiczne, dziewczątko takie bowiem, przez dziwną złośliwość losu ma chleb w rękach właśnie przez nogi. Zleciała wprawdzie, ale ją mocno pijaki chwyciły w powietrzu, jeśli powietrzem wogóle można nazwać to, co można rąbać siekierą.

Należy tedy zmienić lokal i pójść do „słynnego“ Ernesta, wspomnianego w setkach powieści i w stu francuskich komedjach, tembardziej, że się uczyniła jakaś piąta rano. A u Ernesta bal pierwszej klasy. Gentlemany pijane są już do nieprzytomności, ladies trochę więcej, a wszyscy tańczą, naturalnie tango, z wielkim krzykiem, jakby nagle cały lokal oszalał, albo wygrał na lo-