Page:Makuszyński - Straszliwe przygody.djvu/114

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

— 104 —

terji; wszyscy się znają, wszyscy ryczą też jak we familji, ściskają się gdzie się da i nie da; pyskate kelnery uśmiechają się obleśnie, tańczą, niosą butelki, dziki jakiś murzyn zciąga z ciebie futro, cynamonowy malajczyk porywa ci z głowy cylinder, jak wiatr, tak, że przerażony chwytasz jedną ręką za zegarek, drugą za głowę, bo cokolwiek to warte, ale zawsze szkoda.

Podchodzi opasły kelner, z dwudziestoma prawdziwemi brylantami na dziesięciu fałszywych palcach, przyjmuje zamówienie, przypatruje się pilnie, potem powiada bardzo pięknie po polsku.

— Pan będzie dobrze obsłużony.

— Hę?

— Moja osoba jest polska, bo z Żółkwi; bardzo ładne miasto... Ja jestem landsman.

— Jak się pan nazywa?

— Z Żółkwi.

— Ale imię?

— Jak się do mnie zawoła? Do mnie się zawoła albo Leon, albo Adolf; tutaj Leon, w Paryżu Adolf. Jak pan będzie w Paryżu, niech się pan o mnie zapyta, bardzo małe dziecko zaraz wie. Tiens! Ja zarabiam pięćdziesiąt tysięcy rocznie...

Drogi malarzu! To mnie dobiło; pan Leon zarabia pięćdziesiąt tysięcy, a ja nie mam na markę, aby ci posłać ten list, więc go dlatego drukuję. Przebacz mi, żem cię znudził, zato ci