Page:Makuszyński - Straszliwe przygody.djvu/107

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

— 97 —

nicy... Bom się tego dnia własnych zawstydził rozczuleń i byłbym ucałował śnieg, rycząc z radości, — „buchając szczęścia rykiem“ — jak Boy powiada i polska ze mnie wylazła natura, słaba i gnuśna, lecz umiejąca czcić dostojność, cud chwili, czar nocy jedynej, umiejąca się zdobyć na wielką, prawdziwą i szczerą tęsknotę, zatem, czego jej nauczyła stara, dobra kobiecina: tradycja. Nieznośnie mi jest w tej chwili i dziwnie. Och, Polaku! Stroi się taki jeden z drugim w „podfilipińską“ pozę, udaje Francuza, otwiera sklepik z cynizmem, gada górnie i obco, aż jednego wieczora wylezie gdzieś z kąta jakaś mara, jakiś cień, upiór jakiś i nic nie powie, tylko spojrzy na ciebie niebieskiemi oczyma, — a w tobie serce drżeć poczyna, jak dziecko, słowa ci więzną w gardle i w oczach ci mignie coś, co się podobno łzą nazywa u kobiet i dzieci.

Zdaje mi się, mój drogi, że raz siadłszy w Rzymie u św. Piotra na kamiennej posadzce w Wielkanoc, beczałeś jak nie malarz. Pamiętasz?... Nie zapieraj się, bo wiadomo i św. Piotr ci to w oczy powie na Sądzie Ostatecznym. I otóż widzisz, malarzu, który nie wiesz, co zrobić z pełnią życia, którybyś się w żywe oczy wszelkiego odprzysiągł sentymentu... Potem się z tego robi sonet, ale narazie jest nijako; kwiaty się stają brzydkie, morze starczo gadatliwe, świetność — szychem, a wszystko kłamstwem, teatrem, głupstwem. I żal się czyni, — mój Boże! — tego, że niema śniegu, że z poza okien nie słychać śpie-