Page:Makuszyński - Straszliwe przygody.djvu/108

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

— 98 —

wu, że w kościołach nie dzwonią — wszystkiego jednem słowem tego, z nowelki Prusa.

Jest jednakże sposób na wszystko: jakie takie kłamstwo; przyszedłem do przekonania, że niczem tak łatwo nie oszukasz siebie i ludzi, jak najgorszem z kłamstw: śmiechem. Trzeba tylko dojść do odpowiedniej wprawy, a Pan Bóg jeden rozezna, czy się śmiejesz, czy płaczesz? Mnie osobiście udało się mimowoli haniebnie omamić najbystrzejszych krytyków, którzy byli zdania, że jestem obłąkaniec wesoły w tem, co napisałem właśnie kiedy byłem głodny, choć mnie żarła melancholja, kiedy byłem do łez smutny i kiedy mi ręka drżała przy pisaniu. Ale to tak zawsze, wieczysta błazeńska historja, ale bardziej prawdziwa od najprawdziwszych. Najtrudniej jest oszukać śmiechem siebie, ale i to się zdarza, i można to osiągnąć przy ćwiczeniu wedle angielskiej metody Wilde’a, skombinowaną z doskonałą receptą Bernarda Shaw’a, — w takich wypadkach „wielki śmiech“ chowa się starannie na wielką, bardzo czarną godzinę, ekonomicznie, małe zaś rozczulenia, takie, które się rodzą z dziecinnej tęsknoty, leczy się wybornie humorem, takim codziennym.

Co się tedy czyni w dzień wigilijny, na ten przykład, w Nicei? Idę do maître’a hotelu i powiadam mu poważnie:

— Proszę pana podać mi dziś do obiadu siano...

Maître widział już wielu warjatów, — ale