Page:Makuszyński - Połów gwiazd.djvu/120

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.
116
KORNEL MAKUSZYŃSKI

W tych murach pieśń zmartwiała. Gdy Wenecya skona,
To będzie skon królewski, jak przy harf muzyce:
Gwiazda w topiel zapadnie, urwie się kanzona,
Śmierć nawet śpiewać będzie, płynąc przez ulice.

Przystańmy... lwy weneckie włóczą się po mieście,
Psotny księżyc je wszystkie nocną zbudził porą.
Cisza jakby stróż nocny dzwoni wciąż w szeleście,
Sen złoty śni w przystani złoty Buccintoro.

Trup leży?... Och, rzecz drobna... Krew jest na marmurze,
Umarł pięknie; tu miłość chodzi z śmiercią w zmowie!
Rwał z ust krwawych i rzucał jej przez okno róże,
A ktoś piosnkę mu przerwał sztyletem w połowie.

Nie tędy!... tam jest pałac. U wejścia dwie trumny:
Gondole. Barwne okna śpią w ramach z ołowiu...
Jej okno czuwa senne... policzmy kolumny —
jest za siódmą, tęczowe. Miej rym w pogotowiu.

Idziemy na wspaniały w sennej fali połów,
A serce we mnie bije, choć się mar nie trwożę,
jak wszystkie razem dzwony weneckich kościołów,
Kiedy doża w dal płynie, by zaślubiać morze.

Rwij struny, Aretino! Gdzież księżna na świecie,
Której szałem nie porwą słowa twoje wonne!