Page:Makuszyński - Perły i wieprze.djvu/68

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

— 62 —

przyjaciel. Nie słysząc więc jej uwagi, powiadam w zręcznej formie serdecznego uznania:

— Przemiła psina, musi być bardzo wierną...

A ciocia na to:

— Przez dziecko do mamy, a przez psa do cioci. Pan jest bardzo mądry, ale mnie to pan nie kupi.

Pan Bóg z tobą, kobieto! — pomyślałem sobie.

— Wolałbym kupić tyfus, albo cholerę. Nie mogłem jednakże nie przyznać jej przenikliwości rozsądku w zawiłych sprawach psychologicznych.

Zauważyłem w rezultacie, żeśmy się z ciocią porozumieli w odpowiednich granicach, należało więc dążyć do jakiegoś praktycznego zrealizowania poselstwa. Ale co ciężko, to ciężko. Uprzejmość na nic, patos psu na buty, czułość do stu djabłów, kłamstwo każde dostaje od cioci w pysk. Ciocia jednakże uporczywie nad czemś rozmyśla, ja zaś oczy w nią trzymałem utkwione i dzierżę na smyczy całą uwagę, zupełnie jak strzelec, który wzrok nieruchomy utkwił w jedno miejsce, skąd się za chwilę zerwie kuropatwa. Wprawdzie panna Domicela wcale nie kuropatwa, tylko puhacz, ale sytuacja jest podobna; pies przed ciocią jeszcze bardziej przypomina mi polowanie.

Ciocia zaczyna wreszcie „farbować“.