Page:Makuszyński - Perły i wieprze.djvu/67

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

— 61 —


— Och, jak pani może krzywdzić człowieka?

Ciocia się jednak powoli z jędzy uczyniła niewiastą. Nie można powiedzieć, żeby na mnie patrzyła z miłością, ale nie patrzyła już na mnie, jak na zdechłego konia.

Gdzieś tam w niej może jakieś serce się tłucze, tylko te dwa strażnicze malachitowe zęby nie dopuszczą do niego litości. Zaczęła wreszcie, kiedy się burza przewaliła przez jej pierś szlachetną jak przez rumowisko, mówić o oktawę niżej i nie tak zgryźliwie, ja się zaś także nieco ośmieliłem i zdjąłem Szymonowe rękawiczki, bo mi mocno przeszkadzały w gestykulacji. Po chwili nawet, kiedy mi się jakiś parszywy kundel nawinął pod krzesłem, zdaje się, że cioci wielki ulubieniec, pogłaskałem go, uśmiechając się uprzejmie, choć byłbym go kopnął z nieludzką radością, taki bestja miał dziwnie niesympatyczny pysk.

Ale warknęło na mnie tylko to bezecne bydlę, co cioci dało sposobność do niezupełnie cichej uwagi:

— I pies się zaraz pozna na człowieku...

Ja bardzo lubię takie aforyzmy, o ile takiego, co je robi, można potem długo męczyć, przypiekając mu podeszwy rozpalonem żelazem, ale od cioci musiałem to znieść, bo co przyjaciel, to