Page:Makuszyński - Perły i wieprze.djvu/69

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

— 63 —


— To on nie jest wcale chory?

Widzę, że przez chorobę się nie dojedzie, a skrucha więcej znaczy u tej Putyfary, niż grzech.

Powiadam tedy:

— Przed panią nic się nie ukryje... To samo i Chrząszcz mi powiedział, który niezmiernie przenikliwość pani ceni. On mi nawet więcej powiedział: „Idź, — powiada, — ucałuj jej ręce i nie łżyj. Powiedz, że nie mam co jeść, a powiedz to po prostu i szczerze!“ Tak mi to rzekł, jak Boga kocham, tylko widzi pani, panno Domicelo, ja już tak z przyzwyczajenia nałgałem. Strasznie bym się chciał od tego odzwyczaić, bo to i niemoralne i ciężko z tem żyć. I jeśli mi tylko Pan Bóg pozwoli doczekać Wielkiej nocy, to do spowiedzi pójdę i księdza się zapytam, co na to zrobić? Otóż to!... Ale ja już tak z rozpaczy mówiłem, bo choć on teraz nie chory, ale może rozchorować się z głodu. Pani pojęcia nie ma, jak on teraz wygląda: wynędzniały, blady, żółty prawie. Mój Boże, żeby to on tak wyglądał, jak pani, panno Domicelo!...

Spojrzałem z pod oka i widzę, że baba nie od tego, aby słuchać komplimentów, choć do twarzy byłoby jej tylko w trumnie.

— Bo się nie zapijam i z Bogiem żyję, — powiada ciocia.