Page:Makuszyński - Perły i wieprze.djvu/244

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

— 238 —


— Co ci się stało? — szepnąłem.

— Nic, nic... zobaczysz!

Szymon kazał odsunąć firanki na górnych szybach i rozstawić swoje obrazy rzędem, tak, aby mógł je widzieć wszystkie, a było ich około trzydziestu.

Spojrzałem i serce we mnie zamarło. Czyż to możliwe, czy ja nie oszalałem?! To ten człowiek po to się zamykał, aby to malować? O, Boże drogi! Na trzydziestu obrazach wymalował Szymon trzydzieści razy — swoją żonę, „Andziulkę“. Przez dwa lata konał z głodu i nie sprzedał ani jednego obrazu, przez dwa lata malował tę twarz, na której rozświetlał podziwianą kiedyś przez nas słodycz spojrzenia i przez dwa lata własnemi rękoma rozrywał bliznę, darł własne serce. O, Szymonie, Szymonie!

Staliśmy bladzi, jak trupy, a on wpatrywał się obłąkanym wzrokiem w każdą twarz z osobna i do każdej się uśmiechał; czasem, kiedy wzrokiem napotkał roztęskniony, śliczny wzrok portretu, to aż oczy przymykał w rozczuleniu. Zapomniał zupełnie o tem, że my jesteśmy w pracowni, nie widział nas, ani słyszał.

— Po coś to przyniósł? — szepnąłem do Szczygła.

Ten rozłożył tylko ręce w rozpaczy i patrzył z niepokojem na Szymona, z którym się działy