Page:Makuszyński - Perły i wieprze.djvu/245

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

— 239 —

dziwne rzeczy; na twarz, która była jak z wosku, wystąpiły ceglaste rumieńce, na czole miał grube krople potu; ręce miał złożone na piersi, jakby się modlił, wargi mu drżały też, jak podczas modlitwy.

Nie wiedzieliśmy, co czynić; żaden z nas nie miał odwagi, by chwycić te straszliwe płótna i cisnąć je za okno, bo patrząc na dziwną ekstazę Chrząszcza, byliśmy przekonani, że on skoczy za niemi, choćby miał użyć ostatka sił.

Szczygieł zbliżył się na palcach do łóżka.

— Szymuś! — szepnął.

Chrząszcz nie odpowiadał.

— Szymuś, daj pokój... Po co to wszystko?

Żadnej odpowiedzi.

— Uczyniło ci się lepiej, a teraz będzie wszystko na nic...

Chrząszcz zamknął powoli oczy i pobladł; przechylił głowę i czuliśmy, że zasnął z takim dobrym i jasnym uśmiechem, że zdawało się: małe dziecko zasypia i śni mu się raj.

Chwyciliśmy go za ręce; uczułem lekki uścisk i serce we mnie zamarło. Z drugiej strony łóżka Szczygieł z twarzą bladą, jak płótno, patrzył rozszerzonemi oczyma na uśmiechniętą, przedobrą i dziwnie przez ten uśmiech jasną twarz Chrząszcza. Ja zaś ciągle czułem lekki, łagodny uścisk białej, jak opłatek, jego ręki.