Page:Makuszyński - Perły i wieprze.djvu/243

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

— 237 —

liśmy się nad nim, bo szept nawet bolał go widocznie.

— Niech jeden z was — szeptał — pójdzie do mojej pracowni...

— Dobrze, Szymuś — rzekł Szczygieł — ja tam pójdę...

— Są tam obrazy...

— Wiem, wiem... Przynieść ci?

— Tak...

— Wszystkie?

— Wszystkie...

— Już idę — mówił Szczygieł — lepiej ci?

— O, lepiej, lepiej!

Szczygieł poszedł do pracowni Szymona, ja z nim zostałem.

— Mój drogi — szepnął — zrób mi łaskę.

— Czego tylko zapragniesz, bracie.

— Napisz wierzyk...

— Wierszyk?!

— Krótki, ale serdeczny... w mojem imieniu...

— Dobrze, dobrze, a o czem?

— Do panienki... tej, która śpiewała!...

— Ile tylko zechcesz, ile zechcesz. Zaniosę jej i powiem, że ty jej przezemnie dziękujesz.

— Tak... tak...

Po godzinie wrócił Szczygieł, a za nim niesiono stosy obrazów. Zauważyłem, że Eustachy jest zupełnie dosłownie przerażony.