Page:Makuszyński - Perły i wieprze.djvu/228

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

— 222 —


Mnie ulokował na jakiejś katowskiej kanapie, sam zaś skonstruował sobie dziwne łoże na podjum, na którem stawały modele; całą noc jednakże oka nie zmrużył, bo ile razy Szymon westchnął, lub jęknął, Szczygieł podnosił się bez szelestu i szedł ku niemu, długi jak duch, patrzeć czy mu czego nie potrzeba.

Nazajutrz Szymon już nie powstał z łóżka. Sprzeczał się wprawdzie i kaprysił, groził, że przez okno wyskoczy, Szczygieł jednakże był z granitu, godził się na wszystko, przyznał Szymonowi z góry najzupełniejszą słuszność w wyborze drogi przez okno z szóstego piętra, radził mu nawet, żeby podpalił dom, a wtedy go jakiś strażak wyniesie na plecach, — zapowiedział jednakże, że go przez drzwi nie wypuści, co było zupełnie prawdopodobne, gdyż przedewszystkiem wyniósł gdzieś szymonowy przyodziewek. Szymon został wzięty do niewoli podstępem.

Szczygieł zapowiedział mi znowu, że życiem własnem ręczę za Chrząszcza, gdyby chciał uciekać i znowu gdzieś poszedł. Powrócił z bardzo uprzejmym człowiekiem w złotych okularach, który rozejrzał się najpierw bardzo ciekawie po pracowni, uśmiechnął się litościwie, potem usiadł koło łóżka Chrząszcza. Ten spojrzał na niego ponuro, bo się dorozumiał, że małpa Szczygieł