Page:Makuszyński - Perły i wieprze.djvu/229

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

— 223 —

sprowadził lekarza, nie pytając jego przedtem o pozwolenie.

My obaj staliśmy w oddaleniu, przy oknie, uprzejmy zaś lekarz rozpoczął dyskurs z Szymonem, dyskurs jednakże był tylko jednostronny, gdyż Szymon nie odpowiadał; staruszek uśmiechnął się na znak, że już takich widział, poczem, nie zważając na zbójeckie miny pacjenta, przyłożył mu głowę do piersi; bałem się przez chwilę, że Chrząszcz odgryzie mu widoczne ucho, ale biedak Szymon nadrabiał tylko miną i raczej z przyzwyczajenia zapowiadał poczciwą swoją gębą, że Szymon Chrząszcz jest to dziki malarz, który konowałom nie da badać szlachetnych swoich piersi. Naprawdę jednak to miał dziwną trwogę w jasnych swoich, dobrych, niebieskich oczach wielkiego dziecka.

Lekarz powstał, Szymon zaś, chcąc widocznie ukryć strach, przymknął oczy, ale z taką miną twarzy, która miała oznaczać, że sobie straszliwie nic nie robi z tego, co się lekarzowi podobało znaleść w głębi jego piersi. Staruszek podszedł do nas i mówił cicho:

— Czemuście mnie przyzwali tak późno?

— Późno? Czyżby aż tak?...

— Trzeba go było gdzieś wysłać. Ot, biedaczysko! W tym stanie nie dojedzie... On już nie ma płuc...