Page:Makuszyński - Perły i wieprze.djvu/197

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

— 191 —

dnie uważa najszlachetniejszego nawet ze swoich blizkich za opryszka i nawzajem. Przyjaźń tedy, zawarta na trzeźwo, jest zazwyczaj zawartą na podstawach następujących: „ma on mi szkodzić, to lepiej już z takim złodziejem żyć w przyjaźni...“ Tacy rozsądni ludzie mówią sobie potem ty, całują się serdecznie, nigdy nie patrzą sobie w oczy i obmawiają się z całem serdeczneni wylaniem.

Przyjaźń, zawarta pomiędzy mecenasem, Eustachym Szczygłem i Saturninem Bończą (co za imiona i nazwiska powymyślali sobie te bałwany!) była bezinteresowna i na żadnem wyrachowaniu nie oparta, gdyż po kilku już nawet godzinach tej serdecznej wymiany myśli, ciągle jeszcze żaden z nich nie wiedział dobrze, jak się drugi nazywa. Była już zapewne czwarta rano i tylko goście uparci siedzieli w knajpie, kiedy Bończa ze Szczygłem zaczęli sobie mówić po imieniu i byliby sic już dawno serdecznie ucałowali, nie mogli się jednak objąć, bo zdaje się, ruch ziemi wciąż ich rozłączał. (Rzecz prosta, że nie pochwalam takiego nadużycia alkoholu i wolałbym, aby moi bohaterowie pili potrójnie mleko, albo kumys, co jest podobno napojem zdrowym i orzeźwiającym, z drugiej jednak strony, żaden z ludzi, pijących mleko, nie był — niestety, wart wzmianki nawet w kronice policyjnej, cóż do-