Page:Makuszyński - Perły i wieprze.djvu/198

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

— 192 —

piero w książce, która ma zamysły bogobojne i może być czytana w chwilach duchowej prostracji!)

W tym okresie poprzedzającym wschód słońca na niebie i zwiastującym zachód przytomności Saturnina Bończy, człowiek ten nagle bardzo się rozgadał; upijał się widocznie na smutno, co dowodzi wielkiej subtelności duszy i pewnej melancholji żołądka, bo nagle pochylił głowę na piersi i zaczął mówić głosem, któryby w zwyczajnym czasie rozdarł serce słuchacza na cztery części.

— Ty, człowieku, jesteś malarz, pan jest mecenas sztuki, czy inny hrabia... A kto ja jestem? Widmo! Kto ja jestem? Upiór... Strach pomyśleć, kto ja jestem!

— Ha! — rzeki Szczygieł.

Bończa spojrzał na niego smutno.

— Dziękuję ci za ten płacz nade mną, — rzekł, — tak! bo nade mną trzeba płakać! Mnie już jednak żadne łzy nie odkupią, ja jestem człowiek zgubiony.

— Napij się, to ci ulży, — rzekł mecenas.

— Mnie już nic nie ulży, a wino najmniej. Ja się zresztą nie mogę upić!

Towarzysze spojrzeli na niego ze zdumieniem, ponieważ jednak nie byli zdolni do żadnego wysiłku, szybko więc przestali się nawet dziwić.