Page:Makuszyński - Perły i wieprze.djvu/176

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

— 170 —


Rozegrała się scena, która się już w życiu nie zdarza, a jakie takie zainteresowanie budzi w mieście, do którego teatr przyjeżdża raz na dziesięć lat i gra zapłakaną sztukę, w braku innej sali, w żydowskiej łaźni. Wielki monolog tej komicznej matki zaczął się jak zwyczajnie, od słów: Panie, moja córka wszystko mi powiedziała! — a skończył się patentowanym okrzykiem, rozdzierającym serce: „Co ja teraz z nią zrobię — mam ją zabić własnemi rękoma?“

Ponieważ Chrząszcz nie był zdolnym do wydania z siebie nawet jęku, tedy ja w wyrazach, pełnych uszanowania, zapewniłem ten przydeptany pantofel, że aczkolwiek nie wiem, co się stało, jednak pewny jestem, że morderstwo własnego dziecka jest najzupełniej niepotrzebne, że przyjaciel mój jest to człowiek honorowy i chociaż ja po raz drugi nie wiem zupełnie, co zaszło, pewny jednakże jestem, że mój przyjaciel, który z całego serca i z całej duszy kocha pannę Andzię, ożeni się z nią, choćby dlatego, żeby mieć taką szanowną matkę, jaką jest ten wzór matek, właśnie przedemną stojący.

Odetchnąłem, mama westchnęła, Chrząszcz zaś przez cały ciąg mojej oracji, kiwał uradowany głową, co miało znaczyć, że mu wszystkie słowa zdejmuję z warg, jak kwiaty. Efekt całości był też niesłychanie teatralny, bo wytarta kanapa