Page:Makuszyński - Perły i wieprze.djvu/177

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

— 171 —

chwyciła Chrząszcza w objęcia, ja zaś zawdzięczam to małpiej mojej zręczności, żem się od tego samego uchronić potrafił.

Mój Boże! Lat już temu wiele, a jednak dziś jeszcze wściekłość mnie porywa, kiedy sobie przypomnę, jak byliśmy wtedy łatwowierni i jak mało zastanawialiśmy się nad sprawami tego świata!

Przez tydzień nie było nas w domu, bośmy zjadali konfitury u mamy dobrodziejki, w schludnem mieszkaniu, obwieszonem stoma świętymi obrazami, to jest ja bawiłem to zgniłe strusie jajo, Szymon zaś, który lepszą cząstkę wybrał, siedział na kanapce w drugim pokoju z Andziulką, promieniejącą jak najpiękniejsza z gwiazd i gadał. Podobno Szczygieł dwadzieścia razy dziennie do nas zachodził, bo za każdym razem zostawiał listy, których po dwóch dniach jużeśmy nie otwierali, bo ten głuchoniemy bożek pogański, albo oszalał, albo urządzał głupie kawały i w każdym liście pisał dziwnym stylem:

„Szukam was. Uważaj przyjacielu! On siedzi, ona rajfurka, córka nie sama, bo dziecko. Ha!“

Co to wszystko miało znaczyć? Nie wiedzieliśmy ani tego ani i drugiego, kiedy Szczygieł kazał nam rzec przez stróża, że on umywa ręce? Kazaliśmy mu odpowiedzieć odwrotnie, żeby nie