Page:Makuszyński - Perły i wieprze.djvu/175

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

— 169 —

brze; miał minę przy tern tak nieszczęśliwą, że mnie zabolało coś koło serca. Powiedziałem jednak smutno:

— Szymek, coś ty zrobił?

On opuścił głowę na piersi i coś gadał. Można było z tego wyrozumieć, że są winni oboje, bo i ona także. Nie mogło mi się to wprawdzie w głowie pomieścić, skąd w Chrząszczu tyle znalazło się odwagi, ale mnie pasja wzięła, kiedym pojął, że Szymon jest taki sam mężczyzna, jak wszyscy inni, łotr obłudny, który chce winę z siebie zwalić na nieszczęsną, niedoświadczoną dziewczynę.

Słowa nie mówiliśmy do siebie przez cały dzień i obaj chodziliśmy mocno zamyśleni. Struty był Chrząszcz, jakby się witryoleju napił i naprawdę żal było patrzeć na niego; drżał biedaczysko, ile razy na schodach kamienicy słyszeć się dawał najmniejszy hałas; przeczuwał jakąś katastrofę i przeczuł ją dobrze, pod wieczór bowiem, ktoś zapukał do naszych drzwi, ja zaś równocześnie usłyszałem stuk serca Szymonowego. Oparł się on o jakieś krzesło i zmartwiał.

Weszła straszliwa matka. Czcigodna, jak śmierć, ponura jak nieszczęście, milcząca, jak czarny duch. Chwyciłem za kapelusz, równocześnie zaś sroga strzyga chwyciła mnie za rękaw.

— Zostań pan! Tu niema tajemnic.