Page:Makuszyński - Perły i wieprze.djvu/167

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

— 161 —

wiedziałem, że go do piekła można zaprowadzić, jeśli mu się umie przemówić do serca, jednak dość szybko się z tego otrząsał, teraz jednak widzę, że go wzięło nie na żarty. Zapytałem też dość niespokojnie:

— A ty co na to?

— Ja? ja jej odpowiedziałem, to co powinienem był powiedzieć. Powiedziałem jej, że nie wszyscy ludzie są małpy i z całą pewnością znajdzie się wśród nich jeden uczciwy.

— To niby ty?

Chrząszcz się zaczerwienił, jak burak.

— Tego jej nie powiedziałem!

O, Szymonie naiwny! Chciałem go uściskać za jego cudowną prostotę i uczciwość niesfornej duszy, nie czas jednak był na to. Sprawa stawała się poważniejszą; czułem, że biedaczysko jest już gotów i żadna moc ludzka z tego go nie wydźwignie. Dobrze przynajmniej, że trafił na kobietę, która gada trochę panieńskimi frazesami, ale niewinność jej oczu ręczy, że to dusza czysta, jak źródło. Rozczuliłem się, patrząc na biednego Szymona, który nie odrywając oczu od głowy Andziulki, cudownie, jednym wspaniałym ruchem rozmiłowanego w tym modelu twórcy, zarysowanej na płótnie, miał minę biednego, bardzo dobrego dziecka, co się za chwilę rozpłacze, choć samo nie wie czemu. O, Szymonie, Szymonie,