Page:Makuszyński - Perły i wieprze.djvu/134

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

— 128 —

nie używaliśmy, uważając go za wymysł arystokracji. Nie było tedy rzeczą zbyt dziwną, żeśmy obaj z Chrząszczem przybrali z czasem na fizjonomjach kolory tego właśnie sosu i że oczy nam się zapadły nieco w głąb, jakgdyby nie były ciekawe spraw tego świata. Drżeliśmy jedynie na myśl, co to będzie, jeśli właścicielka tej pierwszorzędnej restauracji, baba swoją drogą dobra i słabość mająca do wszelkiego rodzaju artystycznej hołoty, jednego dnia odmówi nam kredytu? Dotąd utrzymywaliśmy ją w sympatji dla siebie komplimentami na temat jej młodości i wyglądu, trzeba zaś wiedzieć, że był to dziwny stwór ludzki, który mógłby być żoną słonia, a słoń był by dla niej jeszcze za przystojny. Niewiasta ta, wysłuchawszy słodkich naszych słów, kończyła zawsze jednako:

— Nie gadaj pan dużo, żryj pan obiad i róbcie miejsce, bo insze czekają!

Niech cię, zacna matrono, Anioły kiedyś na rękach poniosą do nieba!

Siesty popołudniowe odbywaliśmy w domu, gdzie o tym czasie zaglądało słońce, więc nam się w jego blasku na jaką godzinę rozgrzewały dusze. Chrząszcz malował szybko, korzystając z bezpłatnego ciepła, ja zaś wywierałem zemstę na życiu pisaniem bohaterskich oktaw; w apartamencie panowało milczenie, słuchać było tylko