Page:Makuszyński - Perły i wieprze.djvu/133

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

— 127 —

było takim bujnym, jako my naturom, pędzić żywot w lodowych więzach, tem ciężej, że mózg człowiekowi zamarzał. Grzały nas jedynie ciepłe balowe wspomnienia, bo jużeśmy dawno przestali żałować, żeśmy tak wielką przetrwonili fortunę, ani też na chwilę nie traciliśmy fantazji, wierząc mocno, że nam Pan Bóg zginąć nie da. Zauważyliśmy z rozczuleniem, że głęboka wiara w Opatrzność nigdy nikomu na złe nie wyszła i niezmiernie gorąco trzeba wierzyć w łaskawość losu, zważywszy, że człowiek, który oślepł na jedno oko, mógł równie dobrze oślepnąć na drugie. Myśmy wprawdzie nie oślepli, ale gdyby mi w tej chwili dano do zjedzenia indyka, przysięgam, żebym nie umiał go zjeść, bo wogóle już wyszedłem z wprawy. Menu nasze obiadowe w jednej z pierwszych restauracji miasta, gdzie nam, Bóg wiedzieć raczy dla czego, udzielano kredytu, składało się z talerza ciepłej wody, pachnącej ścierką do zmywania talerzy, na wodzie zaś tej, jak złote medale za Waleczność jedzącego, pływały trzy albo cztery łojowe oka. Drugie danie stanowił stary kalosz, nazwany ku jego własnemu zdumieniu „boef à la mode“, pływający w sosie, przyprawionym przez trzy czarownice z „Makbeta“, w sosie, ciągnącym się tragicznie, jak życie, kleistym, jak małżeństwo żółtym, jak zawiść, zawiesistym, jak żydowski chałat. Deseru