Page:Makuszyński - Perły i wieprze.djvu/128

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

— 122 —

był bez wpływu na życie miasta, odtąd bowiem wszelkie Ksantypy mówiły do swoich Sokratesów: „ja wiem, ty byś poszedł na bal do malarzy, ale cię przedtem dobry Pan Bóg tknie paraliżem.“ Dowiedzieliśmy się też poufnie, że mimo wszystkich ujadań zostaliśmy twórcami mody, albowiem bal nasz skopiowano na małą skalę na niedzielnem pobożnem zebraniu u jakiejś dewotki, która się spowiadała trzy razy na dzień. Rozebrały się baby do goła i piły jakąś nalewkę, tak, że salon wyglądał jak łaźnia, ale z mężczyzn nie przyszedł nikt, stróż zaś kamieniczny, ostatnia tych łajdackich mumji nadzieja, powiedział, że ani za sto rubli. Chrząszcz się zaklął na zbawienie duszy, że bal ten odbył się pod protektoratem ciotki, panny Domiceli Kopytko.

Sława nasza była niezmierna, miłość u wszystkich uczestników balu mieliśmy niesłychaną, na życie jednakże nie mieliśmy ani grosza; ze sprzedaży kilkuset pustych butelek od piwa, które nam pozostały na pocieszenie, uzyskaliśmy wprawdzie dość poważną kwotę, długo jednakże za to żyć nie było można. Projekty mieliśmy rozmaite; ja chciałem sprzedać opis balu, ale nie było dość uczciwej gazety, która by chciała to kupić; Chrząszcz to samo namalował, ale żaden więcej złodziej nie przyszedł z trzystu rublami, ukradzionymi w żydowskim banku.