Page:Makuszyński - Perły i wieprze.djvu/129

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

— 123 —


— Chciałeś balu, — powiadam do Chrząszcza, — masz bal!

— Milo wspomnieć, — powiada on na to i zaczyna ryczeć nagle ze śmiechu jak bawół, który sobie coś wesołego przypomni. Myślałem, że z głodu dostał nagłego pomieszania.

— Ty czego?

— Nic... nic... — rzecze Chrząszcz, — ja tylko sobie przypomniałem, jak tańczył Eustachy Szczygieł.

Rozpacz naszą umiliły nam jednak wizyty pobalowe naszych gości. Ach, było można umrzeć ze śmiechu! Takich figur nigdy w życiu zapomnieć nie można; przyszedł też i ów niezrównany Szczygieł, wyglądający w zwyczajnej swojej, nie uroczystej postaci, tak, jakby ktoś na latarni powiesił długi surdut i takie spodnie, że jaki taki nieboszczyk wierzgaćby począł, gdyby go w nie ubrano. Przyszedł, nic nie powiedział, usiadł i czeka. My także nic, czekamy, aż gość zacznie. Mija wreszcie pięć minut, aż Szczygieł rzekł:

— Jestem Szczygieł...

— Bardzo nam przyjemnie.

Mija znowu pięć minut, aż on bardzo smutnym głosem powiada:

— Bardzo ładny bal...

— Bardzo ładny.