Page:Makuszyński - Perły i wieprze.djvu/102

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

— 96 —


— Ki djabeł? — myślę sobie, — jeszcze jeden przyszedł?

A ten łajdak kopie dalej.

— Panie! panie!

— Czego, do stu piorunów? — krzyczę ja z umiarkowaną trwogą.

Na to on szuka w ciemności mojej ręki, potrząsa nią mocno i powiada:

— Pan pozwoli, że się przedstawię? Jestem Antoni Pistolet. Przepraszam, żem tego wcześniej nie zrobił.

To jeszcze nic. Ale rano taki gość ani myślał wstawać; spał do południa, potem ze dwie godziny naprawiał sobie but, zamalowując przez otwór w nim atramentem białą plamę skarpetki, potem przez godzinę łgał, ile to on dostał w Paryżu złotych medali, które naturalnie wyrzucił przez okno, bo co mu tam złoty medal! Potem z dwudziestu niedopałków, wydobywanych z dwudziestu kieszeni, skręcał przedziwną sztuką nowego papierosa i wysławszy mnie na zwiady, czy na schodach nie ma gdzie stróża, wychodził wreszcie z gracją, puszczając w plain air kłęby śmierdzącego dymu.

Ale najlepsze to było potem. Z zupełnie uzasadnioną ciekawością pytam:

— Słuchaj, Chrząszcz, kto to był?

— Albo ja wiem? — odpowiada ta małpa.