Page:Makuszyński - Perły i wieprze.djvu/101

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.

— 95 —

wieka obrażać dawaniem napiwków za otwarcie bramy, — podawaliśmy mu z godnością rękę. Co to znaczy jednak proletarjusz, z lokajską w piersi duszą! Nietylko, że przez cofnięcie swojej ręki odmawiał nam prawa do tego szlachetnego sposobu nagradzania jego pracy, ale po otwarciu bramy otwierał szerzej jeszcze plugawą swoją paszczę i rzygał przekleństwami aż na szóste piętro.

Całe szczęście, że Pan Bóg, odmówiwszy nam wszystkiego, dał nam jednakże szlachetność gestu i pełen godności spokój ducha.

Kiedy się ta codzienna ceremonja odbyła na schodach, właził do apartamentu Chrząszcz i co najmniej dwie wywłoki od pendzla. Czułem zwykle po chwili, jak się ktoś wali z wielką siłą i z wielkiem przekonaniem w moje rodzone, własne legowisko, odsuwa mnie do ściany i rozkłada się wygodnie. Wszelki protest z mojej strony byłby daremny i zważywszy gwałtowne usposobienie tych malarskich kalibanów, mógłby się skończyć morderstwem. Czasem jednak zdarzał się między tą hołotą człowiek obyty i gładkich manier, choć malarz. Raz taki jeden zwalił się do mego łoża i po chwili już chrapie. Zasnąłem i ja. Po godzinie jakiejś czuję, że mnie ktoś kopie pod okryciem, które nieuleczalny warjat i to do tego obciążony dziedzicznie, mógłby nazwać kołdrą.