— 29 —
Szlachta le sę głosno smnieje i chwyto za bocie.
Tero żede pąna Bartka na egzamnin bierzą,
Czemu pogniot jim tak drogą szabasną wieczerzą.
Zaczynają jego dusec, mniechami obkładać,
Tak go bjese umęczele, że mog ledwie gadać;
Wsześci razem bez litosce biją go, le pęko,
Bartek ju sę nie obgąnio, le żałośnie stęko.
Bele be go udusele jak nieprzejocela,
Ale zesłoł wej przepodek jemu zbawicela...
Beł to żandar, co na głowie szklącą kopę nosy,
Kogo w ręce ten dostanie, ju sę nie weprosy.
Przeszed on tam do Kantrzena, be robic podsłuche,
Cze sę kęne nie zanosy na jacie rozruche;
A ciej mest na mojech saniach uzdrzoł rebeliją,
Mesloł, że tam robją buńte i rewolucyją.
Nim żedzeska sę spodzałe, stojoł ju na forze
I plaskatą szablą dychtych grzmoceł jech po skorze.
Wrzeszczoł: Halt doch! donerweter! Cze wa mota serce?!
Jo tu waju aresztuję, jesta gwes morderce! —
A tej ono przestraszone izraelście plemnię
Łapie i łeb na łeb z fore zdrzuco rym! na zemnię.
W kuńcu chcoł jesz pąna Bartka podwignąc na nodzie,
Boc go o to wzęno prosec żedzesko ubodzie,
Ale ciej sę jego dotknąn, tej trze raze plunąn,
Rzek: fuj! fuj! fuj! i natechmniast z pułkoszkow zesunąn.
Kozoł zaro wsześciech żedow związać szołtesowi,