głupiej żony, czy jak u Kisielewskiego do kołyski — rzecz obojętna, Prometeusza będzie udawał zawsze, gdyż jest to rola dobra i przyzwoicie tragiczna.
Tylko, że ci Prometeusze w pelerynach krakowskiego stylu stali się już zjawiskiem ulicznem, na które nikt już z niemym podziwem nie patrzy; tylko, że ich kabotyńska męka nikogo dziś już nie wzruszy, bo karykatura tej niebolesnej męki zbyt się stała wesoła i zabawna wobec powagi życia, które wszystkiem być potrafi, tylko nie histryonem. Więc kiedy się jeszcze jeden taki samozwańczy Prometeusz zjawia na scenie, nie jest już zajmujący; traktuje go się trochę z politowaniem, a trochę tak, jak nudnawego gościa, który zajmuje nam gadaniem zbyt wiele czasu.
Zygmunt Orlicz, poeta z komedyi Żuławskiego, jest właśnie tem »jeszcze jednem« wydaniem prometejskiem. I jako żywo! — Żuławski, choć zna na wylot swego bohatera, choć wie dobrze, że jest to kabotyn pierwszego rzędu — ma przecież do niego słabość. Nazwie go w ostatnich słowach nawet »bydlęciem«, ale ani jednem słowem w ciągu aktów trzech komedyi nie da tego poznać, że z niego drwi, że go traktować należy z ironią, jako dramatycznego pajaca; tak w nim tradycyjnie czci banalność...