Page:Dusze z papieru t.1.djvu/54

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has been proofread.
50
 


Zygmunt Orlicz to jest kabotyn, ciężki nawet kabotyn; ma w sobie wszystkie cechy kabotyna. »robiącego« w twórczości. Kiedy w pokoju gaśnie naftowa lampa, Orlicz robi z tego symbol; w tej chwili należałoby go trzasnąć w łeb ironią. Nic! Żuławski pozwala mu bredzić zupełnie poważnie.

»Są chwile — powiada Orlicz — że zdaje mi się, iż jestem czegoś pewien, a potem jestem pewien, że mi się zdaje tylko...

Może się komuś zdawać z kolei, że jest w tem niesłychana głębia, lecz może być pewien, że mu się tylko zdaje. Bo Orlicz operuje jeśli może, paradoksem, jeśli nie może, to frazesem, nawet cytatem z hebrajskich przypowieści.

Trudno mu to jednakże ukryć, że jest komedyantem, sam się do tego przyznaje, mówiąc, że kiedy szminkę z twarzy chce zetrzeć, to i w tem giest komedyancki bywa. A w tem miejscu Żuławski to mówi tonem jakby bolesnego współczucia i jakby go od widza pragnął również dla swego bohatera. Współczucia? Należy się zaśmiać w twarz Zygmuntowi Orliczowi i poradzić, aby przyjął tę posadę w muzeum, którą mu ofiarują i aby głupstw nie gadał, sądząc, że mu szczęście twórcze natchnienie spęta.

Czego chce właściwie Zygmunt Orlicz?

Miał szczęście w ręku i uciekł od niego, aby