Page:Chimera 1907 z. 28-30.djvu/394

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has not been proofread.
KARYATYDY STRĄCONE
381
 

zsunie się wyuzdany refleks latarni i zajrzy mi w oczy — płonę wstydem!.. Ale noc moja zbliża się krokami wichru... Jeno żal mi ciebie — siostro!..
 — Żal ten jest jak całunek księżyca: srebrny i — zim­ny; — a jednak, gdyby kark twój stał się giętszym i zwrotniejszym, dostrzegłabyś może, jak wieloramienne szczę­ście rozświetla czoła tym, co umieją „cierpieć poży­tecznie“.
 Odpowiedź zakrzepła na ustach Karyatydy, zasłuchanej w pogłosy dziecięcego oskarda. — Ale i one gasły omotane gędźbą wichru...
 Wtedy zwiewnem skrzydłem dotknął czoła strąconej ów świetny sen rozkoszy, co niewykwitłą żądzą pełni pierś bogiń „zbyt wyniosłych“.
 I minął szybko — jak skra.
 W stalowo-sinych rozblaskach burzy znowu jawiła się postać Karyatydy, zestrzelonego wysiłku pełna: — zdawała się tężyć ramiona, przeć dziewiczą piersią do rzutu, grążyć w czyhającej u stóp otchłani...
 Wreszcie runęła z wyży jak grom!..

 Złowrogi bełkot wichru, pomieszany z krzykiem dziecka, zatonął w suchym grzechocie pękającego kolosu. —
 Teraz burza miłośnie otwarła swoje łono: — strugi wodnego pyłu poczęły śpiesznie spłukiwać królewską purpurę krwi, przywarłą do złomów miażdżącego olbrzyma. Kalekie, paralitycznie powyginane krzewy podwórzo­wego ogródka, lękliwie wychyliły z za krat brzemienne deszczowemi łzami okiście... Jedna z nich nawet, ulegając zapewne przelotnej namowie wiatru, — pieszczotliwie muskała czoło strąconej...
 W końcu, chybkim lotem spóźnionego z rubinowych schodów oburzenia, zbiegł Zew doli przyszłej. Chciwie