Page:Chimera 1907 z. 28-30.djvu/220

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has not been proofread.
208
CHIMERA
 

Wszystką radość mego serca, wszystko światło moich rąk przyniosłem z sobą na świat; życie z nimi dało mi tylko rabunek mojej młodości — dni niewolnika — lęk. Ilekroć szukałem zbliżenia, zawsze odpokutowałem to jako winę.
 Uwiedziono mi serce, obłąkano mi duszę, sam w sobie gubić się począłem. Gdym dobrze czynił, złe w wyra­stało, — gdym czynił źle, wypadało dobrze. Gdym się poświęcał, zatracałem innych i siebie.
 Byłem radosny i pełen dobroci, siebie i innych nakarmić umiałem — więc okradano mię i udręczano — ptakom moim oczy wykluwano — aż okradziono — i obdaro­wano ciemnością — że dzisiaj — widzisz sam — karmię się jedynie wspomnieniem — i ogrzewam jak pastuch... przy leśnem ognisku.
 ———— Skarżysz się.
 ~~~~~~~ Bronię się. I nietylko siebie bronię. Widziałem w życiu umarłych, chodzących po grobach żywych. Widziałem świętość spodloną — i podłość całowaną w ręce przez aniołów. Widziałem dzieci błądzące po bagnach — świątynie na ziemi kupionej od szatana — i wiele rzeczy potworniejszych niż gady na dnie mórz.
 Coś z wszystkiego tego przyczepiło się do mnie — szara przędza piekielnych pająków — dym jakiś Kainowych ołtarzy — odejść chciałbym ztąd jak najdalej — na srebrzyste ogromy gór — w ranne powietrze nad borami — w ciszę.
 ———— Niema ciszy na ziemi.
 ~~~~~~~ Cóż ziemia? Ziemia moja, to swoboda duchowi.
 ———— A niewolnikiem jesteś. Wolnym bądź!
 ~~~~~~~ Właśnie to czynię. Śmierci czekam.
 ———— Niema śmierci!