zimna nie czuje. I leci znów na stare mieszkanie.
W windzie Kazik z poważną miną psotuje. Naciska to ten, to tamten guzik, żeby szła w górę i nadół. W bramie usiadł na materacu i ziewa.
Chciałby, żeby się już skończyło z temi przeprowadzkami. Od trzech miesięcy taki ruch, ciągle jest robota. Wczoraj o dwunastej wrócili do domu, a na jutro mają znowuż pięć pokoi.
Ojciec stoi na wierzchu wózka i woła:
— Dawaj, Kazik, jeszcze tamte doniczki.
— Kiedy nie mogę.
— Co to jest nie możesz?...
— Nogi mnie bolą.
— Patrzcie go, jedenaście lat toto ma i nogi go bolą. A ja pięćdziesiąt już po świecie chodzę i mnie nie bolą.
Kazik wstaje, ale minę ma zmęczoną: długi nos wisi nisko, zęby świecą z ust otwartych.
Naraz przychodzi służąca i mówi, że zeszła całą ulicę i nie może dostać dorożki.
— Polecieć po dorożkę?
— A no, leć.