Żebraczka z pod kościoła Świętego Sulpicjusza/Tom III/XXIV

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Żebraczka z pod kościoła Świętego Sulpicjusza
Wydawca Władysław Izdebski
Data wydania 1898
Druk Tow. Komand. St. J. Zaleski & Co.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Władysław Izdebski
Tytuł oryginalny La mendiante de Saint-Sulpice
Źródło Skany na Wikisource
Inne Cała powieść
Download as: Pobierz Cała powieść jako ePub Pobierz Cała powieść jako PDF Pobierz Cała powieść jako MOBI
Indeks stron
[ 151 ]
XXIX.

 Miasto Caën zostało wyznaczone Duplat’owi za miejsce mieszkania.
 W kilka dni potem, zaopatrzony w paszport, płynął do Francyi mając czterysta franków w kieszeni, uzbieranych ze swej pracy, a tworzących jego kapitał, skazańca.
 Suma ta pochodziła z oszczędności składanych przez czas siedemnastoletniego pobytu w Kaledonii.
 Postanowił przybywszy do Caën, zaawizować tam swój paszport, złożyć go w prefekturze, a otrzymawszy zezwolenie na pobyt w tem mieście wydalić się chwilowo po kilku tygodniach i udać do Paryża, a ztamtąd do Champigny dla odszukania swojego skarbu.
 Poszukiwania Gilberta na później pozostawił.
 Według obrachowania, powinien by się znaleźć w Paryżu na początku Września.
 Nadzieja go zawiodła w tym razie.
 Podczas płynięcia, przeszkadzały ustawicznie niepogody.
 Wylądowawszy w Brest musiał pójść do szpitala, gdzie przez miesiąc pozostawał.
 Wyszedłszy ze szpitala, zaopatrzony świadectwem stwierdzającym jego chorobę, udał się do Caën, gdzie mu pozwolono na pobyt w tem mieście z warunkiem, aby co miesiąc przedstawiał się w Centralnym Komisoryacie
 Zaczął szukał pracy.
 Wiemy, że nie wyglądał zachęcająco z pozoru. Cierpiący, osłabiony, nie był zdolnym do żadnej cięższej roboty, napróżno też o nią kołatał do fabryk i przemysłowych zakładów.
 Jego czterysta franków szybko się wyczerpały. Trzeba było płacić komorne i żywić się nic nie zarabiając.
 — Dalej! do Champigny! — mówił sobie — jest na to czas wielki!
 Był czas w rzeczy samej, ponieważ po zapłaceniu biletu na drogę żelazną do Paryża pozostały mu tylko trzy franki.
[ 152 ] Gdy się przedstawił jako grabarz przedsiębiorcy robót budowlanych w Bretigny, miał tylko dwadzieścia centymów w kieszeni.
 Dwa franki dane przez tegoż przedsiębiorcę, były dla niego prawdziwym dobrodziejstwem. Mógł za nie zjeść obiad w garkuchni, a nabrawszy sił zacząć kopanie pod jabłonią.
 Uderzyła szósta godzina. Taczki i narzędzia poumieszczano w szopie, robotnicy rozchodzić się zaczęli. Duplat pozostał z drugim grabarzem.
 — Może pójdziesz co zjeść do mojej garkuchni? — zapytał go tenże. — Zapłacisz nie wiele, a porcye są wystarczające.
 — Dobrze! — odparł Serwacy osłabionym głosem.
 — A więc, dalej w drogę! Jest to niedaleko ztąd przy gościńcu.
 Weszli obadwa. Były galernik ledwie powłóczył nogami.
 Zakład do którego przybyli, był w rzeczy samej garkuchnią niższego rodzaju.
 W dosyć obszernym lecz nizkim pokoju stały stoliki umieszczone rzędami. Na kontuarze widać było stosy szklanek.
 W głębi sali oświetlonej dwiema naftowemi lampami, znajdowały się drzwi, prowadzące do kuchni.
 Właścicielka czuwała sama przy gotowaniu potraw. Mąż obsługiwał gości.
 — Obiad! — zawołał, wchodząc grabarz. — Za dwa sous chleba, potrawka jakakolwiek i butelka wina. A pochyliwszy się ku Duplat’owi szepnął mu na ucho:
 — Wszystko razem wyniesie osiemnaście sous, za te pieniądze można się najeść do syta.
   Dziękuje ci kolego za twoją życzliwość rzekł Duplat.
 W okamgnieniu podano jedzenie.
 Serwacy literalnie umierał z głodu. Nie jadł, ale pożerał.
 Palony gorączką wypróżnił jednym tchem butelkę wina, a czując, że powracają mu siły, zażądał drugiej.
 Po napełnieniu żołądka, ponieważ jeśli potrawy nie były zbyt smakowicie przyrządzone były w zamian obfitemi, uczuł że jest mu lepiej i spojrzał badawczo na swego towarzysza.
[ 153 ] Był to wysokiego wzrostu, trzydziestopięcioletni mężczyzna, o pogodnej, otwartej fizyonomii.
 — Pochodzisz z tych okolic? — zapytał go Duplat.
 — Tak, tu jestem urodzony i wychowany — odrzekł. — Byłem świadkiem najścia Prusaków w 1870 roku. Mam lat trzydzieści pięć, byłem natenczas bardzo młody, co mi nie przeszkadzało strzelać do nich. Straciłem ojca i matkę kiedyś połączę się z nimi, na cmentarzu, gdzie spoczywają oboje od lat pięciu.
 — Nigdy nie wyjeżdżałeś z Champigny?
 — Nigdy! Mój ojciec pracował przy wypalaniu cegły, ja wolałem zostać grabarzem. To zdrowsze zajęcie na świeżym powietrzu.
 — Znasz więc zapewne wszystkich tu mieszkańców?
 — Ma się rozumieć, od najstarszego do najmłodszego.
 — Powiedz mi czy rodzina Lagier żyje jeszcze?
 — Żyje, Lagier utrzymujący pralnię.
 — Znasz ich więc?
 — Jak najlepiej. Żyją wszyscy. Zacny to dom, robotnicy zawsze tam znajdowali zarobek. W tej chałupie, który rozebrano teraz przy ulicy Bretigny, przepędzałem mile godziny, w towarzystwie ładnej dziewczyny, tak ładnej, jakiej nie znajdzie nawet w Paryżu.
 Tu grabarz przełknął spory łyk wina.
 Naprowadził sam rozmowę na przedmiot interesujący Duplat’a, owóż ten słuchał go z natężoną uwagą.
 — Ach! jak ona była ładną!... ta praczka — powtarzał rozpromieniony, — nazywano ją w całej okolicy „piękną Palmirą“.
 — Palmira! — powtórzył Duplat — ja ją także znałem.
 — Znałeś ją?
 — Doskonale!
 — Gdzie?... zkąd? u czarta? Nieprzypominam sobie abym kiedykolwiek cię tu widział?
 — Poznałem się z nią w Paryżu, podczas oblężenia. Jeździła tam ze swemi pracodawcami Langier’ami.
 — Tak, w rzeczy samej i powróciła później z niemi do Champigny. Bałamutka.... jak niema drugiej, ale robotnica doskonała.
 — Czy mieszka ciągle w Champigny?
[ 154 ] — O! nie... wyjechała w inne strony. Znalazła ładnego chłopca, który ją zaślubił, ale zaślubił na seryo, wobec proboszcza i mera.
 Duplat zerwał się z krzesła.
 — Co?... Palmira wyszła za mąż? — zawołał.
 — Mówię ci, że tak. Chłopak zakochał się w niej na zabój. Ten głupiec posiadał mały hotel i restauracyę w Paryżu, przy ulicy des Boulets. Zrobił z niej królowę za kontuarem ten Potonnier.
 — Nazywa się więc ona teraz Potonnier?
 — Tak.
 — I jest szczęśliwą?
 — Tem szczęśliwszą, że jej małżonek przeniósł się do wieczności po dwóch latach pożycia, pozostawiwszy jej w spadku Zakład i pełen worek pieniędzy. Obraca ona rożnem tak zręcznie, jak obracała żelazkiem. Będąc przed dwoma laty z kolegami w Paryżu, poszedłem do niej na szklankę wina. Jest ona zawsze tak dobrą, jak była.
 — A zatem mieszka przy ulicy de Boulets?
 — Tak, pod numerem 23. Nie jest to zakład zbytkownie urządzony, lecz mimo to robi ona dobre interesa.
 — Tem lepiej dla niej. Cieszę się z tego. Zasługiwała na szczęście jakie ją spotkało.
 Tu podniósł się Duplat i zarządał rachunku.
 — Gdzie będziesz nocował? — pytał go grabarz.
 — Znajdę sobie kącik gdziekolwiek.
 — Zatem dobranoc. Do jutra z rana.
 Oba po uściśnieniu ręki, rozeszli się z sobą. Grabarz wyszedł pierwszy. Duplat zapłaciwszy rachunek, niezadługo po nim.
 Noc była ciemna, a niektóre sklepy były jeszcze otwarte. Były kommunista wszedłszy do jednego z nich, kupił świecę i paczkę zapałek, poczem szedł wolno ulicą Bretigny.
 Osmą godzinę wydzwonił zegar na merostwie. Wszedłszy w podwórze rozebranego domu, w którym z rana pracował, zwrócił się ku szopie gdzie złożono narzędzia i położył się tam na pęku słomy.
 — Zbyt wcześnie jeszcze, aby zaczynać robotę — rzekł mógłby mi kto przeszkodzić. Prześpię się trochę, — do siebie to wróci mi siły.
[ 155 ] Usławszy sobie rodzaj łóżka, wyciągnął się na nim myśląc o Palmirze, którą miał nadzieję zobaczyć niezadługo.
 Sen przyszedł, ale sen gorączkowy, przerywany jakiemiś widziadłami. Zrywał się kilkakrotnie, drżący, spotniały.
 Wreszcie nadszedł spokój, wiodąc wraz z sobą parę godzin snu nieprzerwanego.
 O północy obudził się na nowo, wstał, zapalił świecę, wyjął z szopy potrzebne narzędzia i szedł do ogródka, pod jabłoń, gdzie przed siedemnastoma laty ukrył butelkę.
 — Tu kopać potrzeba! — rzekł, rozpatrzywszy się w gruncie uważnie.
 Zgasiwszy świecę, postawił ją przy murze, a wziąwszy rydel do ręki, zagłębił go w ziemi.
 Grunt zeschnięty, stwardniały, utrudniał mu pracę, mimo co kopał z zapałem.
 Robota postępowała, ukazał się otwór głęboki.
 Zastąpił teraz rydel motyką i kopał przez pół godziny, ale bezskutecznie.
 — Zaniepokojony, pochylił się po nad otworem, a zagłębiwszy weń ręce, zaczął odrzucać ziemię garściami.
 Znamy przyczyny dla jakich nic nie mógł odnaleźć.
 Kopał mimo to dalej, rozszerzył otwór na półtora metra głębokości. Podważył jabłoń, której korzenie zapuszczone były w grunt silnie, a butelka nie ukazywała się wcale.
 Zapaliwszy świecę, zaczął przetrząsać ziemię, mówiąc sobie, iż być może wyrzucił wraz z nią butelkę nie spostrzegłszy tego.
 Daremne poszukiwania.
 — Niepodobna ażebym ją głębiej zakopał! — wyszepnął oszołomiony — odkopano ją!... ukradziono! Nic teraz niemam, nic!... nic!... — powtarzał z gestem rozpaczy.
 Drżał cały, chwiał się, aż zmuszonym był wesprzeć się o ścianę.
 — Kopano więc tu!... grunt poruszano i ukradziono mi mój skarb. A jednak nikt nie widział jakem ją tu zakopywał... jestem tego pewny. Kto więc tu mógł poszukiwać? Kto odkrył tę moją kryjówkę? Palmira w tym domu zamieszkiwała. Być może to ona? Ach! gdyby tak było... zobaczymy.
 Po raz dziesiąty przetrząsnął ziemię. Próżna nadzieja!
[ 156 ] Skarb jego zniknął bezpowrotnie.
 Trzecia nad ranem uderzyła na wieżowym zegarze. Serwacy rzucił motykę z wściekłością.
 — Do Paryża! — zawołał-na ulicę des Boulets. Lecz jak się tam dostać? Niemam ani grosza. Palmira udzieli mi kącik do przespania się, niepożałuje i kawałka chleba dopóki nie pochwycę, mego dawnego kapitana Gilberta Rollin! Tak, trzeba tam jechać!...
 I zaczął iść wzdłuż pola.




#licence info
Public domain
This work is in the public domain in the United States because it was first published outside the United States prior to January 1, 1929. Other jurisdictions have other rules. Also note that this work may not be in the public domain in the 9th Circuit if it was published after July 1, 1909, unless the author is known to have died in 1953 or earlier (more than 70 years ago).[1]

This work might not be in the public domain outside the United States and should not be transferred to a Wikisource language subdomain that excludes pre-1929 works copyrighted at home.


Ten utwór został pierwszy raz opublikowany przed dniem 1 stycznia 1929 r., i z tego względu w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej znajduje się w domenie publicznej. Utwór ten nadal może być objęty autorskimi prawami majątkowymi w innych państwach, i dlatego nie zaleca się przenoszenia go do innych projektów językowych.

PD-US-1923-abroad/PL Public domain in the United States but not in its source countries false false