»Mąż idealny«, sztuka w czterech aktach

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
<<< Dane tekstu >>>
Autor Kornel Makuszyński
Tytuł »Mąż idealny«, sztuka w czterech aktach
Pochodzenie Dusze z papieru Tom II
Data wydania 1911
Wydawnictwo Towarzystwo Wydawnicze
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Wikisource
Inne Cały tom II
Cały zbiór
Indeks stron
[ 107 ]

»Mąż idealny, sztuka w czterech aktach.

 

Każda komedya Oskara Wilde’a powinna być sądownie uznanym motywem rozwodowym dla najszczęśliwszych małżeństw; okropniejszej różnicy zdań nie wywoła żaden na świecie kapelusz, żadna suknia, żaden najazd macierzyński na małżeńskie stadło. Ludzie tylko bardzo niezdecydowani powtarzali na premierze w odpowiedzi na każde zapytanie beznadziejnem — all right! — nie mogąc się na prędce w tem rozpatrzeć, kto właściwie zwaryował. To już taka pośmiertna tragedya genialnego »króla życia«, że genialny dla jednych, jest smętnym idyotą dla drugich i to już taka dla niego kara zasłużona, za tę impertynencką, nonszalancką minę, którą irytował wszystkich za życia i irytuje wszystkich po śmierci. A przecież wielki poeta z taką gracyą pokazywał język — sobie do lustra, rudym ziomkom swoim ze sceny, a wszelkim świętościom ulicznym na każdym kroku! [ 108 ]

Oskar Wilde urodził się za wcześnie; »paradoks jest prawdą, która prawdą będzie za lat sto« — za lat sto Wilde powinien się był urodzić. Rozglądnął się po świecie i jak niezmiernie bogaty człowiek, który w małem miasteczku nie może wydać pieniędzy, nie wiedział co na nim zrobić z tem, co na świat ze sobą przyniósł; trwonił więc skarb, jakby nie znał jego wartości, szalał w rozumnem, lodowatem otoczeniu; kpił, kiedy naokoło panowała epidemia megalomanii złośliwej i nieprzebierającej w środkach; rzucał perły przed yorkshire’y, używał orderu podwiązki — jako prawdziwej podwiązki, a śnieżnobiałą peruką lordowską, w której się zagnieździły tradycye jak, powiedzmy, mole — ścierał kurze ze swoich książek. Bardziej impertynenckim być nie można i bardziej bezczelnym; dość wyraźnie wytłómaczono to autorowi »Salome« gradem zgniłych jabłek, kiedy wystawiał »Birbanta«.

Z życia zrobił Wilde genialne głupstwo; z życia wziął głupstwo, z siebie wziął genialność; chyba o tem lekkomyślnem połączeniu zgniłych pierwiastków z tęczą rozprawiano na niezmiernie smutnym pogrzebie, jaki kiedykolwiek Paryż oglądał, kiedy chowano geniusza, co zostawił światu w spadku »Salome« i niezapłacony rachunek w hotelu na przedmieściu. To także paradoks... [ 109 ]

Wielka pomyłka, w którą Wilde zabrnął, ze świetnego życia urządziła mu złośliwie najzłośliwszy z paradoksów z pointą niemożliwie tragiczną, tem boleśniejszą, że niespodzianą.

Wilde wziął w dziedzictwie genialność z tą samą obojętnością, z jaką wziął czeki na bank angielski; i z tem i z tamtem urządzić się nie umiał, obojętny na wszystko, znudzony już wtedy, zanim się nudzić zaczął, czuł się bowiem w otoczeniu angielskiem jak w sferze obcej; jej trzeba było reklam na chodnikach, że ten i ten ma do zbycia genialność, a Wilde zamiast robić sobie reklamę — czyścił paznokcie i dyktował dyalogi o »zaniku kłamstwa« albo o »doniosłości próżnowania«. Winien sam sobie. Czyż nie wiedział, że nie wolno z drwiącym uśmiechem przechodzić obok angielskiego pastora, który ma kilka anatem w kieszeniach sutanny? A Wilde najbardziej jak można tylko impertynencko tłómaczy pastorowi, że zamordowanie siostrzenicy jest naturalnie okropną zbrodnią, ale jakżeż nie zamordować siostrzenicy, »która ma w kostce nogę trochę za grubą«?...

Więc któż jest Oskar Wilde? Zbrodniarz — prosta historya — taki sam, jak jego Lord Artur Saville, który utopił chiromantę...

Wilde nie miał sobie podobnych, niewiadomo kiedy ich mieć będzie; i nie było postaci bardziej tragicznie pięknej, w którejby tyle było [ 110 ]piękna, ile było tragedyi. Dyament, który nie po to istniał, aby rysować szkło, lecz po to tylko, aby się w nim mogły załamywać światła; niepożyteczny był, owszem, mówili nawet, że był szkodliwy, — lecz »nie wszystko to co piękne, to jest pożyteczne«, powiada Cyrano. Szkodliwość Wilde’a to jest szkodliwość upajającej woni, albo szkodliwość oślepiających blasków; więc niech się nie zbliża, kto cierpi na chorobę oczu; tacy też krzyczą zdaleka, widząc tylko dziwaczne, pokrzywione, do niczego mądrego niepodobne rusztowanie bezmyślnej farsy z etykietą Wilde’a, że to on cały i niczego więcej w nim niema, prócz choroby. A jedyną Wilde’a chorobą był nadmiar kultury, przerafinowanie pojęć i przesubtelizowanie sądów; naturalnie, że wobec tego niepożyteczną była ogromna miara Wilde’a do mierzenia pyłu, nietylko niepożyteczna, ale i śmieszna. Rzeczy uświęcone dawały Wilde’mu wobec rozbieżności pojęć temat do drwiącego uśmiechu, który musiał być irytujący, tem zaś bardziej, że nikt tak świetnie za jego czasu jak on drwić nie umiał, nikt bardziej nie był nielitościwy i nikt nie miał od niego genialności więcej, aby ją na żądanie okazać w celu wylegitymowania się z praw do gorzkiej i druzgocącej satyry.

Lecz równie, jak Wilde nikt nie był odosobniony; przez czas niedługi autor »Salome« [ 111 ]mianowany »królem życia« i »lordem Paradoksem« wodził na pasku modę londyńską, która zachwycona meteorem, otwarła z podziwu usta i oniemiała; potem jak któraś jadowita lady z komedyi Wilde’a, przyszła do przekonania miarodajna opinia, że nawet ekscentryczność już przestała budzić sensacyę, tembardziej, że sobie poczęto szeptać o Wilde’m na ucho rzeczy zgoła nieprzystojne na domiar wszystkiego.

Ślizgający się po salonach wytworny wnuk Maturina, jak lord Goring »bawiący się życiem, a ze światem na doskonałej będący stopie«, przyszedł do przekonania, że się ten świat zbytnio z nim spoufalił, z własnej jego winy, albowiem ogromnie mało się cenił. Został sam, co mu się nie zdarzało nigdy, zawsze bowiem wlókł za sobą rój satelitów, którym z łaski, z wielkopańskim gestem rzucał brylanty tych niezrównanych powiedzeń, które nadawały ton i mądry wyraz głupkowatemu życiu ziomków Szekspira.

Wilde stał się niemodny jak kaznodzieja, który wprawdzie piekłem nie straszy, ale wie za dużo, więc jest niewygodny; gdyby był talent i genialność oddał wtedy na cel dobroczynny, na dobro jakiegoś literackiego towarzystwa, byłby królował dalej; wszakżeż nie było w Londynie nad niego człowieka, któregoby z większą przyjemnością najchudsza lady [ 112 ]położyła na łonie, jak — kwiat. Lecz Wilde był zapamiętałym wrogiem »prawd prostych i szczerych«, a tego było za wiele nawet bakcylom, z których się potem miały epidemicznie rozrodzić sufrażystki. Wilde czuł do prawd tych, pokropionych wodą święconą, fałszowanych przepysznie, zastępujących wygodne furty rajskie z litanii, serdeczną abominacyę, co do krzykliwej popularności drogą być nie mogło. Ciąg dalszy historyi znany wszystkim aż nadto dobrze, powtarzany aż do znudzenia w formie nauki moralnej dawanej przez matki synom, którzy postanowili w braku lepszego zajęcia uprawiać poezyę.

Z geniusza pozostał w tradycyi — kryminalista. Ostatni ustęp biografii wielkiego poety zamazuje się w pensyonatach atramentem.

Purytanizm nie chciał odróżnić Wilde’a z salonu i klubu, od Wilde’a z pracowni, w której nieśmiertelnem pięknem wstała Salome, tańcząca taniec siedmiu zasłon i w której genialny umysł wiódł sam ze sobą najwspanialsze dyskursy o sztuce; Wilde wytworny i przepiękny nie uniósł się w tej chwili; gniewne uniesienie psuje styl twarzy i dowodzi niepewności siebie, za satysfakcyę wystarczyło mu więc tylko to dobrotliwe powiedzenie, wytwornie tłómaczące krzyk pod jego oknami: »za głupotą przemawia daleko więcej względów, niż ludzie [ 113 ]przypuszczają... Ja sam osobiście mam wielki szacunek dla głupoty. Widocznie jest to we mnie poczucie rasy...« Lord Goring ogłosił to ze sceny w imieniu Wilde’a głosem donośnym, nie tak bardzo znów, aby się ktokolwiek podniesionym głosem mógł uczuć dotknięty.

Mówiąc otoczeniu swojemu najwytworniejsze lecz najboleśniejsze impertynencye — Wilde nie rwał żadnych nici ani nie palił żadnych za sobą mostów; nic go nigdy nie łączyło z tymi ludźmi, prócz tego chyba, że mu byli winni wdzięczność za rozwieszanie najwspanialszych tęcz na londyńskich mgłach. Nie wyszedł z pośrodka nich ani ku nim nie dążył, był człowiekiem z przyszłego wieku, więc drwił z barbarzyństwa, jak człowiek, który czyta historyczne anegdoty. Nie mogło go przeto potępiać jego otoczenie, albowiem było sądem niekompetentnym; Wilde uległ ideowemu nieporozumieniu, które czeka rehabilitacyi, dokonywującej się z każdym dniem, aż do chwili, w której Oskar Wilde wróci do skalistego brzegu swojej ojczyzny w tryumfie, jak odtrącona fala. Ileż się rzeczy wtedy wyjaśni z tych, na które położono klątwę, zbyt gwałtowną, aby położona była sprawiedliwie. Jakimkolwiek był ten człowiek genialny — genialnym pozostanie; brylanty ogni swoich nie tracą, chociażby leżały w pyle przez długie lata.

Trzeba, pamiętając kim jest Oskar Wilde, [ 114 ]umiejętnie i troskliwie, wynajdywać perły w plewach i z tych beznadziejnych farsideł, z tych impertynencko niedbałych sztuk, z tych genialnych głupstw, które najwięcej rozweselały samego ich autora — wydobywać drogie kamienie, od których każde z nich się roi i którymi błyska, jak nimi błyska ta naiwna, nędznie sklecona, a tak przecież świetna historya o »Idealnym mężu«.

»Mąż idealny« jest tedy genialnem głupstwem; metoda w tym obłędzie ta sama, wedle której Wilde postępował najczęściej, aby tylko znaleźć tło i kanwę do snucia swych tęczowych przędz. Ze zwietrzałego repertuaru brał tylko szablonową, nikłą i mizerną opowieść, która się rozgrywa wedle wszelkich reguł stosowanych przez sympatycznych staruszków, specyalistów od sztuk z umoralniającem zakończeniem, z tezą, powłóczystą, jak ogon u sukni z robronu, taką opowieść, co wygląda, jak stary, przez mole zjedzony fotel teatralny. Stać chyba było Wilde’a na stolarskie ramy, w których miał rozpiąć obraz, jednak robotę tę pozostawiał innym, jakby mu się nie chciało trudzić czemś, co dla niego nie warte było zachodu. Bezmyślną naiwność, której już podczas długiego na scenie żywota wypadły wszystkie zęby, stroił następnie po królewsku i urządzał sobie w ten sposób zabawę, doprawdy, że oryginalną. [ 115 ]Impertynenckie głupstwo fabuły sztuki ustrojone w świecidła i złoto, wygląda w świetle kinkietów, jak poczciwa staruszka, która dostawszy spóźnionego napadu erotyzmu — ubieliła twarz i wydekoltowała zwiędłe łono. Powstawała w ten sposób błazeńska parodya komedyi, zabawka dla wielkiego pana, temat do irytacyi dla tych, którzy mieli tego następnie wysłuchać. Kpiny ze zdrowego rozsądku, które urządza sobie Wilde w każdej z takich komedyi, z miną tragicznie seryo, z odgłosem okropnych tyrad na temat najpoważniejszy — są równocześnie kpinami z tych zacnych twórców, którzy robili z komedyi biuro stręczenia małżeństw dla ludzi wielce szlachetnych, i dom poprawczy dla czarnych charakterów.

Złośliwa ta zabawa, wykrzywiania wesołe twarzy i strojenie uciesznych min za plecyma tych poczciwych dostawców tematów do zdrowego snu, bezimienna i nikomu nie szkodząca, powoduje zwykle zabawę nową i komedyę pomyłek, jeśli kto nieuprzedzony słucha z okropnem przejęciem historyi, jak to pani Cheveley ukradła bransoletę, a myślała, że to broszka, jak to genialny sekretarz ambasady takim raz był idyotą, że robiąc brzydki interes, napisał do drugiego: kochany panie, ja jestem złodziej, a pan to moje oświadczenie niechaj schowa, bo się panu przyda, kiedy mnie trzeba będzie zniszczyć, itd. [ 116 ]

Rzecz brana seryo doprowadzi tylko do wzruszenia ramion, uważana za znakomitą, wykwintną parodyę, okaże się satyrą pierwszorzędną, nie ujadającą, lecz gryzącą z zachowaniem wszelkich przepisów towarzyskich, wytworną, błyskotliwą i taką, do jakiej jeden Wilde był zdolny.

Niema sprawy, któraby w tej sparodyowanej komedyi nie miała drwiącego echa i świetnie dowcipnego komentarza. To »bawienie się galanteryą« jest biesiadą lukullusową, jeśli się nie straci ani jednego nuansu, ani jednej subtelności z przepysznych powiedzeń; dobrze byłoby, gdyby w każdej ludzkiej gromadzie był zawsze jeden taki lord Goring, dla którego nie istnieje nic, na coby w chwili po temu odpowiedniej nie można spojrzeć drwiąco, trochę pogardliwie, a zawsze z ostentacyjnem okazywaniem takiego szacunku, który tego szanowanego może przywieść do histeryi.

Scena w takim »Mężu idealnym« jest jak londyński salon, w którym królował Wilde: lord Goring ma na sobie Wilde’a frak i ma Wilde’a maniery; w którymś zakątku urządził sobie »ateński kąt«, ogląda od stóp do głowy szlachetne zbiorowisko, które jest ozdobą salonu i kpi w sposób niemiłosierny; w salonie grają się tymczasem odpowiednio idyotyczne »igraszki trafu i miłości«, tak jak na scenie. Dowcip [ 117 ]tryska jak fontanna, języki jakby wyostrzone na kamieniu, goście jedzą trochę cukrów i trochę siebie, byle była zabawa nie przekraczająca granic i taka, którąby się nie gorszył podsłuchujący pod drzwiami lokaj.

Od drzwi do drzwi przechodzą wciąż nowe pary, każda następna rozprawia z pełną jadu słodyczą o tej, która się zaraz zjawi na scenie. Panna Mabel, »która w ludziach o zdrowym rozsądku nie budzi wprawdzie wrażenia dzieła sztuki, ale jest podobną do tanagryjskiej figurynki«, jak ją opisuje Wilde, aby dać aktorce.. jasne pojęcie, jak ma wyglądać — rozprawia z siwym lordem o londyńskiem towarzystwie.

— Ja bardzo lubię towarzystwo londyńskie. Znajduję, że się ogromnie na korzyść zmieniło. Teraz składa się wyłącznie z pięknych idyotów i pełnych kultury waryatów. A więc jest właśnie takie, jakiem dobre towarzystwo być powinno.

Na scenę wchodzi kobieta »demoniczna«, czarny charakter w białej sukni, pani Cheveley; charakterystyka jej przepyszna, inna znów aktorka może tłuc głową o uwagi scenaryusza jak o ścianę. Pani Cheveley »podobna jest trochę do orchidei i ciekawości stawia wielkie wymagania... W całości dzieło sztuki, ale takie, które nosi na sobie ślady szkół różnorodnych«. Dookoła pani Cheveley bukiet kobiet. [ 118 ]

Na wstępie pyta jedna jakąś księżną dobrodusznie o zdrowie męża.

— Droga księżno, jakże zdrowie męża? Czy zawsze tak słaby na umyśle, jak dawniej? No, tego się można było zresztą spodziewać. Dobry jego ojciec był zupełnie taki sam. Rasy nic nie przemoże...

Pośród takich dobrodusznych, serdecznych ludzi rozgrywa się »naiwna« komedya, jakby ją reżyserował Sardou albo Scribe. Operetkowa historya jest następująca.

Podsekretarz stanu w ministerstwie spraw zewnętrznych, dziś idealny mąż, zrobił kiedyś małe świństwo, z którego teraz ma wielki majątek; sprzedał gabinetową tajemnicę a do kupca napisał beznadziejny list, który teraz ma w rękach straszna niewiasta, dyplomata w spódnicy, pani Cheveley. Zacna ta dusza przychodzi na raut do »idealnego męża«; powiada mu poprostu, że jeśli jutro nie wygłosi w Izbie mowy za projektem kanału, na czem ona może zarobić, opublikuje list i zrobi skandal. Amfiteatr zadrżał... To straszne! Gdzie jest Sherlock Holmes?! Ten list musi »idealny mąż« za wszelką cenę otrzymać z powrotem. To nic bowiem, że go dyabli wezmą, ale żona, żona, która postawiła go na piedestale i uważa za ideał męża, co ta kobieta sobie o nim pomyśli! Kurtyna spada beznadziejnie, smętna i zrezygnowana. [ 119 ]Dobry Bóg czuwa jednakże nad podsekretarzami stanu, którzy mogą kiedyś być nawet ambasadorami przy Watykanie. Młody lord Goring znalazł zgubioną przez straszną kobietę broszkę i schował ją tajemniczo do portfelu. Na scenie tymczasem zamieszanie i szczękanie zębami. Żona idealnego męża pisze do lorda Goringa czuły list, zapowiadający przybycie do niego, aby się mogła wypłakać, czego nie może zrobić w domu. W tej chwili awantura dosięga szczytu; zamiast niej przyszła do lorda Goringa — pani Cheveley! Czyż może być większa sensacya? Pani Cheveley była kiedyś narzeczoną Goringa — co jest rzecz zupełnie naturalna, inaczej nie byliby się znali tak dobrze. Lord Goring mrugnął porozumiewająco oczyma w stronę publiczności, na znak, że zaraz wyrwiemy żmiji zęby.

Dzieje się to kryminalnym sposobem: w streszczeniu migawkowem rzecz się tak przedstawia: — Lordzie Goring, zgubiłam broszkę. — Czy to ta? — Ta sama! — Ale można jej używać także jako bransolety! — Co pan mówi? — Niechże pani poda rączkę. W tej chwili zatrzasnął jej na ręce bransoletę. — Nie wiedziałam, że broszka ta może być i bransoletą. — Nie mogła pani wiedzieć. — Dlaczego? — Bo tę broszkę ukradła pani dwanaście lat temu mojej siostrze. [ 120 ]

Amfiteatr zaśmiał się szatańsko; lady Cheveley wije się, chcąc zdjąć bransoletę z ręki, ale bransoleta nie jest głupia, bo posiada specyalny zamek.

— A teraz niechże pani odda kompromitujący list, a ja zdejmę bransoletę. Jeśli nie, to zawołam policyi.

Tryumf dobrej sprawy i zwycięstwo; pani Cheveley oddała list, a kiedy się Goring odwrócił, ukradła mu z biurka inny, ten, który pisała do niego żona »idealnego męża«, zapowiadający serdeczne wypłakanie się na piersi lorda Goringa. Kpi teraz w żywe oczy we własnem jego mieszkaniu i spokojnie odchodzi, bo lord Goring jest tak nieśmiały, że się boi wyjąć jej list z za gorsu. A przecież piersi niewieście są jako para jelonków, powiada Salomon król, lord Goring mógł się odważyć.

Historya kończy się prześlicznie; za bohaterstwo dostaje lord Goring żonę, »idealny mąż« nic sobie nie robi z anonimu, tylko odchodząc już ze sceny, coś sobie przypomniał. I oto z namaszczeniem powiada do żony: »Robicie z nas jakieś ideały i padacie przed niemi na kolana. Ale żaden z nas, nawet najlepszy, nie jest ideałem. Nie zasługujemy na wasze uwielbienie i nie wymagamy go też. Uwielbienie nie uszczęśliwia, lecz męczy. Zmusza nas do komedyi, do nieszczerości, do maskowania wad i udawania [ 121 ]przymiotów. My nie chcemy być uwielbiani, my chcemy być kochani...« Rzekł, i — został ministrem.

To jest ten szlachetny ogon sztuki, najdowcipniejsze miejsce z dowcipnych, zważywszy, że to mówi Oskar Wilde, któremu z tą patryarchalną miną tak samo do twarzy, jakby mu było do twarzy z patryarchalną brodą. Namaszczenie salonowego dyskursu o wszystkiem i o niczem, parodya apostolskiej miny, świetna poza wytrawnego causera, który przestrzega lekkomyślne niewiasty przed następstwami omijania przykazań bożych...

Ta dramatyczna operetka była zabawką dla Wilde’a, który ją z zamiłowaniem wielkiego artysty stroił w te nieporównane blaski rozrzucone w każdej scenie; bez nich nie podpisałby się pod fabułą »Męża idealnego« trochę szanujący się grafoman. Blaski te to niezrównany dyalog, którego słuchać można bez końca, to te świetne pointy dowcipów, padających jak grad i ta gra słów wykwitnych, a jadowitych. Jest to poemat satyry, eleganckiej, używających najrafinowańszych, drogich perfum i śnieżnych rękawiczek w stosunkach z idyotami, z których kpi. Jest to idealna lektura dla wszelkiego rodzaju Podfilipskich, musująca jak szampańskie wino; savoir vivre pełen wielkopańskiej nonszalancyi, której trzeba umieć użyć, aby jej nie spaczyć w trywialnych rękach. [ 122 ]

Posłuchajmy jak z grymasem Wilde’a rozprawia lord Goring z panią Cheveley o kobiecie.

— Większa część kobiet — powiada miss Cheveley — starzeje się przedewszystkiem dlatego, że ich wielbiciele trwają w niezłomnej wierności. Jedyna to przynajmniej rzecz, którą sobie tłómaczę przeraźliwą chudość tylu pięknych dam w Londynie.

— Jakże ponuro brzmi ta filozofia. Czy mogę wiedzieć, jakiemu kierunkowi pani szczerze hołduje? Optymizmowi czy pesymizmowi?

— Żadnemu z nich... Obydwa są tylko pozą

— A więc pani woli zostać naturalną?

— Jak czasem. Ale i tę pozę utrzymać jakże nieraz trudno!

— Sądzi więc pani, że nauka nie da sobie rady z problemem kobiety?

— Nauka nigdy sobie rady dać nie będzie mogła z pojęciami niewymiernemi...

— Więc kobieta przedstawia pojęcie niewymierne?

— O ile jest dobrze ubrana — powiada pani Cheveley.

O tej pani Cheveley powiedziano, że jest w dzień geniuszem, a w nocy — pięknością.

— Co za niedorzeczna kombinacya! Jakaż nienaturalność!

Na to inna pani powiada z marzącym akcentem: [ 123 ]

— Lubię patrzeć na geniuszów, a słuchać pięknych ludzi...

Pani Cheveley nie obawia się skandalu.

— Należy do tej kategoryi kobiet, którym skandal tak samo jest do twarzy jak nowy kapelusz. Przepada za skandalami a zgryzotą jej życia jest to właśnie, że skandalów w niem jest za mało.

— Tak myślisz?

— Wczoraj użyła za wiele różu i trochę za mało sukni. U kobiety jest to zawsze oznaka rozpaczy...

I tak w nieskończoność wiją się te powiedzenia; gdyby trzy takie miał sympatyczny jaki autor, zrobiłby z tego komedyę, alboby wydał tom złotych myśli o kobiecie. Trzeba je bajecznie mówić na scenie, aby nie przeminęły nie zauważone. Jednakże do dobrego grania sztuki Oskara Wilde’a nie uprawnia przebycie w młodości angielskiej choroby.







#licence info
Public domain
This work is in the public domain in the United States because it was first published outside the United States prior to January 1, 1929. Other jurisdictions have other rules. Also note that this work may not be in the public domain in the 9th Circuit if it was published after July 1, 1909, unless the author is known to have died in 1953 or earlier (more than 70 years ago).[1]

This work might not be in the public domain outside the United States and should not be transferred to a Wikisource language subdomain that excludes pre-1929 works copyrighted at home.


Ten utwór został pierwszy raz opublikowany przed dniem 1 stycznia 1929 r., i z tego względu w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej znajduje się w domenie publicznej. Utwór ten nadal może być objęty autorskimi prawami majątkowymi w innych państwach, i dlatego nie zaleca się przenoszenia go do innych projektów językowych.

PD-US-1923-abroad/PL Public domain in the United States but not in its source countries false false