Mały/Część pierwsza/IX

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
<<< Dane tekstu >>>
Autor Alphonse Daudet
Tytuł Mały
Wydawca Wydawnictwo „Bibljoteki Groszowej”
Data wydania 1926
Druk Polska Drukarnia w Białymstoku
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Górska
Tytuł oryginalny Le Petit Chose
Źródło Skany na Wikisource
Inne Cała powieść
Download as: Pobierz Cała powieść jako ePub Pobierz Cała powieść jako PDF Pobierz Cała powieść jako MOBI
Indeks stron

[ 95 ]

IX.
Sprawa Boucoyran

 Wraz ze świętym Teofilem na dobre kończyły się wakacje. Po tej uroczystości dni wlokły się posępnie, niby popielcowa środa po tłustym czwartku. Nie sporzyła się nikomu robota — ani profesorom, ani młodzieży. Po długich dwóch miesiącach wakacyj szkoła z trudem wchodziła w swoje koleje. Tryby działały źle, jak w starym zegarze, którego długo zaniedbano nakręcać. Powoli jednak, dzięki wysiłkom pana Viot, wszystko się jakoś uregulowało. Codziennie o tej same| porze, na dźwięk tego samego dzwonka, otwierały się furtki dziedzińców i korowody uczniów, sztywnych jak żołnierze, snuły się dwójkami pod sklepieniem drzew; potem dzwonek znów dzwonił — dziń, dziń — — i te same dzieci ciągnęły temi samemi [ 96 ]furtkami. — Dziń, dziń! — wstawajcie! Dziń, dziń! — kładźcie się spać! Dziń, dziń! — uczcie sial Dziń, dziń! — bawcie się! i tak cały rok, jak długi!
 O zwycięski regulaminie! Jakże uczeń Menalk czułby się szczęśliwy pod berłem pana Viot, we wzorowem kolegjum Sarlande!
 Była tylko jedna plama na tym jasnym obrazie, a plamą tą byłem ja! Źle się działo w moim oddziale. Moi — „średniacy“ — wrócili z gór bardziej jeszcze rozwydrzeni, zdziczali i szpetni, niż poprzednio. Ja ze swojej strony byłem też zgorzkniały. Po przebytej chorobie czułem się osłabiony, rozdrażniony — byle co wytrącało mnie z równowagi... O ile w zeszłym roku byłem za pobłażliwy, o tyle teraz stałem się za surowy... Myślałem, że w ten sposób uda mi się ukrócić samowolę moich wychowanków i za najmniejsze przewinienie srożyłem się bez miary; sadzałem cały oddział do kozy, zadawałem wszystkim praca dodatkowe.
 Ten system nie doprowadzał do niczego. Kary, któremi szafowałem bez zastanowienia, spowszedniały, spadły poniżej wszelkiej wartości, jak niegdyś asygnaty roku IV... Aż wreszcie pewnego dnia straciłem zupełnie grunt pod nogami. Cały oddział, jak jeden mąż, podniósł bunt, a ja już nie miałem żadnej amunicji, by stawić czoło rewolcie. Jak opętany, miotałem się na katedrze wśród wrzasków, lamentów, wycia i gwizdania: — „Za drzwi!,., Kukuryku!... Kss! Kss!... Precz z tyranem!... Hańba!... To niesprawiedliwie!...“ — W powietrzu latały kałamarze, gałki papieru sypały się gradem na mój stół, całe stado tych [ 97 ]potworów, pod pozorem skarg, uwiesiło mi się na katedrze, wyjąc, jak małpy.
 Czasami, nie mogąc sobie dać rady, przywoływałem pana Viot na pomoc. Wyobraźcie sobie, co za upokorzenie! Od świętego Teofila żywił on do mnie głęboką urazę i wyczuwałem, że skrycie cieszy się mocno mojem niepowodzeniem...
 Gdy wchodził znienacka do klasy ze swojemi kluczami, w mgnieniu oka wszyscy byli na miejscu, nosy w książkach, cisza — dosłyszałbyś brzęk muchy w pokoju!... Niczem kamień, rzucony w kałużę żab! Pan Viot przechadzał się chwilę po klasie, brzęczał głośno żelastwem wśród ogólnego milczenia, potem spoglądał na mnie ironicznie i — odchodził bez słowa.
 Byłem bardzo nieszczęśliwy. Moi koledzy, wychowawcy, natrząsali się ze mnie. Dyrektor witał ozięble. Ręczę, że to pan Viot tak mi się przysłużył... Na dobitkę wynikła jeszcze sprawa Boucoyran.
 O, ta sprawa! Jestem pewny, że na wieczne czasy pozostała w kronikach szkoły i że mieszkańcy Sarlande do dziś dnia ją wspominają... Niechże i mnie o niej wolno będzie wspomnieć słów parę. Czas już, aby się dowiedziano prawdy.
 Wiek — lat piętnaście, ogromne nogi, wielkie oczy, duże ręce, zupełny brak czoła, obejście parobka — takim oto był markiz de Boucoyran — postrach kolegów i jedyny przedstawiciel krwi rodowej w kolegjum Sarlande. Dyrektorowi zależało bardzo na tym uczniu ze względu na poblask arystokratyzmu, który swoją obecnością nadawał szkole. Nie mówiono nigdy inaczej o nim, jak — „markiz“. — Wszyscy go się obawia[ 98 ]li. Ja sam, ulegając ogólnemu nastrojowi, starałem się z nim nie zadzierać.
 Jakiś czas stosunki nasze układały się nieźle.
 Pan markiz pozwalał sobie wprawdzie od czasu do czasu na takie spojrzenia i odezwania, które, trochę zanadto przypominały epokę feodalną, ale ja wolałem, licząc się z siłami przeciwnika, udawać, że tego nie widzę.
 Pewnego dnia wszakże hultaj ten ośmielił się odpowiedzieć mi tak zuchwale w obecności całego oddziału, że straciłem równowagę.
 — Panie Boucoyran — odparłem, starając się zachować zimną krew — proszę wziąć książki i natychmiast wyjść z klasy!
 Takie dictum wydało się markizowi czemś niesłychanem.
 Oszołomiony, patrzył na mnie swojemi wielkiemi oczami, nie ruszając się z miejsca, — Panie Boucoyran, proszę wyjść natychmiast — ponowiłem rozkaz.
 Uczniowie wyczekiwali niespokojnie, co z tego wyniknie. Po raz pierwszy miałem ciszę w klasie.
 Na moje ostatnie słowa markiz, ochłonąwszy ze zdziwienia, odpowiedział: — „A ja nie wyjdę!“ — I trzeba wam było widzieć z jaką miną!
 Po sali przebiegł szmer podziwu. Wzburzony, zerwałem się na równe nogi.
 — Pan nie wyjdzie? Zobaczymy!
 I zeszedłem z katedry...
 Bóg mi świadkiem, że w owej chwili nie miałem wcale zamiaru uciekać się do przemocy; stanowczą [ 99 ]postawą chciałem tylko onieśmielić markiza, ale on, widząc to, zaczął się śmiać tak pogardliwie, że zrobiłem ruch, jakgdybym go chciał za kark wyrzucić z ławki.
 Nędznik miał żelazną linję pod stołem. Zaledwie podniosłem rękę, gdy wymierzył mi straszny cios w ramię. Krzyknąłem z bólu.
 Cała sala zagrzmiała oklaskami.
 — Brawo, markiz!
 Straciłem głowę. Jednym susem znalazłem się na ławce, a drugim — na markizie, ściskając go za gardło; puściłem tak energicznie w ruch nogi i ręce, i zęby, tak, że wkońcu udało mi się wyrwać go z ławki i z taką siłą rzucić o drzwi, że za jednym zamachem potoczył się na środek dziedzińca... Wszystko to trwało mgnienie oka; nigdy nie byłbym podejrzewał w sobie tyle siły.
 Uczniowie byli skonsternowani. Nie krzyczeli już: — „Brawo, markiz!“ — Zlękli się. Boucoyran, ten siłacz nad siłaczami, pokonany przez tego chrząszcza, tego „belfra“! Co za niesłychana awantura! Zyskałem w ich oczach tyle autorytetu, ile go stracił markiz.
 Kiedy wstąpiłem na katedrę, blady i drżący ze wzruszenia, wszystkie głowy w ławkach pochyliły się. Oddział był opanowany. Ale co powie na to dyrektor i pan Viot? Pozwoliłem sobie podnieść rękę na ucznia, na markiza Boucoyran, na tak wielkiego pana! cóż więcej może mnie tedy czekać, jak nie wydalenie ze szkoły!?
 Te nieco spóźnione rozmyślania zatruły mi radość zwycięstwa. Teraz ja zkolei zacząłem się lę[ 100 ]kać. Mówiłem sobie w duchu: — „Markiz, ani chybi, poszedł się poskarżyć!“ — i co chwila oczekiwałem nadejścia dyrektora. Drżałem do końca godziny, nikt się jednak nie zjawił.
 Podczas rekreacji spostrzegłem ze zdziwieniem, że Boucoyran bawi się i śmieje z kolegami; to mnie trochę uspokoiło, a gdy w ten sposób minął cały dzień, pomyślałem sobie, że nicpoń nie śmiał pisnąć słowa i że niepokoiłem się zbytecznie.
 Ma nieszczęście nazajutrz był czwartek; w ten dzień uczniowie mogli wychodzić na miasto. Wieczorem markiz nie wrócił do sypialni. Zaczęły mnie dręczyć złe przeczucia i przez całą noc nie zmrużyłam oka.
 Nazajutrz na rannej nauce uczniowie szeptali między sobą, spoglądając na pustą ławkę Boucoyrana. Ja umierałem z niepokoju, choć udawałem obojętność.
 Około godziny siódmej drzwi otworzyły się nagle. Wszystkie dzieci powstały z miejsc.
 Byłem zgubiony...
 Pierwszy wszedł dyrektor, za nim pan Ylot, a na końcu jakiś wysoki starzec w surducie, zapiętym po szyję, i czarnym szalu, podpierającym mu wysoko brodę. Nie widziałam go nigdy przedtem, ale zrozumiałem odrazu, że mam przed sobą pana Boucoyran — ojca. Szarpał swoje wielkie wąsiska i mamrotał coś przez zęby.
 Nie starczyło mi nawet odwagi, by zejść z katedry i pokłonić się tym panom; oni również nie przywitali się ze mną wcale. Stanęli wszyscy trzej na [ 101 ]środku sali i do samego odejścia nie raczyli spojrzeć na mnie ani razu.
 Atak rozpoczął dyrektor.
 — Panowie — powiedział, zwracając się do uczniów — przychodzimy tutaj spełnić przykry, bardzo przykry obowiązek. Jeden z naszych nauczycieli dopuścił się tak ciężkiego przewinienia, że jesteśmy zmuszeni publicznie udzielić mu nagany.
 Poczem, jak zaczął mi udzielać publicznie nagany, tak mówił bez przerwy co najmniej przez kwadrans. Wszystkie fakty poprzeinaczał: markiz był najlepszym uczniem w kolegjum, ja brutalizowałem go bez powodu i słuszności. Jednem słowem, popełniłem niedopuszczalne wykroczenie.
 Cóż mogłem na to odpowiedzieć?
 Chwilami próbowałem się bronić: — „Przepraszam, panie dyrektorze!...“ — ale dyrektor nie chciał nic słyszeć i wypowiedział swoją naganę do końca.
 Po nim zabrał głos pan de Boucoyran i to w jaki sposób! istny akt oskarżenia. Nieszczęsny ojciec, któremu omal, że nie zamordowano dziecka. Napadłem na to biedne, bezbronne dziecko, jak jakże się miał wyrazić — jak dzikie zwierzę. Chłopak leży w łóżku już od dwóch dni, czuwa nad nim stroskana matka!... O, gdyby chodziło o mężczyznę z towarzystwa, on sam, Boucoyran, wymierzyłby sobie sprawiedliwość, ale jak się ma do czynienia z takim hołyszem, nad którym człowiek się lituje... „Osoba“ niechaj sobie dobrze jednak zakonotuje w pamięci, że jeśli raz jeszcze poważy się dotknąć choćby włosa na głowie markiza, to „osobie“ uszy obetną!...
[ 102 ] W ciągu tej pięknej przemowy uczniowie śmieli się w kułak, a klucze pana Viot podskakiwały z radości. Biedny Mały, wyprostowany na katedrze, blady z wściekłości, wysłuchiwał tych obelg, połykał upokorzenia w milczeniu; gdyby się odezwał słowem, zwoinionoby go ze służby, a dokąd wówczas pójdzie?
 Wreszcie zabrali się i poszli po godzinnych przemówieniach, gdy się ich elokwencja do cna wyczerpała. Jak tylko drzwi się za nimi zamknęły, powstał ogłuszający hałas. Starałem się uciszyć go trochę, ale napróżno; dzieci śmiały mi się zuchwale w oczy. Sprawa Boucoyrana doreszty podważyła moją powagę.
 O, była to straszna sprawa!
 Całe miasto zostało nią poruszone... W „Małym klubie“, w „Wielkim klubie“, w kawiarniach, na poobiedniej muzyce wciąż tylko o niej rozprawiano. Dobrze poinformowani nowinkarze udzielali publiczności przerażających szczegółów. Okazuje się, że ten wychowawca jest potworem, smokiem z baśni. Torturował dziecko z wyrafinowanem okrucieństwem. Nie nazywano go inaczej, jak „ten zbój“.
 Kiedy wreszcie młodemu Boucoyran uprzykszyło się leżeć w łóżku, rodzice umieścili go na szezlongu w salonie; w ciągu całego tygodnia przez ten salon przeciągały istne procesje. Młodociana ofiara stała się przedmiotem najwyszukańszych czułości.
 Dwadzieścia razy zrzędu musiał opowiadać, jak się to wszystko stało, a za każdym razem nikczemnik nie omieszkał dodawać nowego jakiegoś szczegółu. Stare panny nazywały go „biednym aniołkiem“ i karmiły słodyczami. Dziennik opozycyjny skorzy[ 103 ]stał ze sposobności i zamieścił druzgoczący artykuł przeciwko naszemu kolegjum, przeciwstawiając mu szkołę zakonną, istniejącą w pobliskiej miejscowości...
 Dyrektor trząsł się ze złości i jeśli mnie nie wydalił, to tylko dzięki protekcji rektora... Ale lepiejby mi było, gdyby mnie byli zwolnili odrazu. Życie moje stało się nie do zniesienia. Dzieci nie słuchały mnie wcale; odgrażały się o byle co, że zrobią tak, jak Boucoyran — poskarżą się rodzicom. Wkońcu przestałem zupełnie zajmować się niemi.
 A ciągle prześladowała mnie tylko jedna myśl: zemścić się na Boucoyranie. Wciąż stała mi przed oczami impertynencka twarz starego markiza, a uszy moje dotąd płonęły od groźby, która nad niemi zawisła. Zresztą, gdybym chciał nawet zapomnieć te wszystkie afronty, nie byłoby to możliwe. Dwa razy na tydzień, w czasie spaceru, gdy oddział przeciągał przed kawiarnią de l’Evèché, wiedziałem na pewno, że zastanę markiza, wyczekującego przed drzwiami. Stał w otoczeniu oficerów miejscowego garnizonu; wszyscy, śmiejąc się wesoło, wypatrywali naszego nadejścia, a gdy już oddział zbliżył się na odległość kilkunastu kroków, markiz wołał na cały głos: — „Dzieńdobry, Boucoyran!“.
 — Dzieńdobry, ojcze! — wykrzykiwał z szeregów obmierzły malec. I wszyscy parskali śmiechem: uczniowie, oficerowie, garsoni z kawiarni...
 To „Dzieńdobry, Boucoyran!“ stało się moją udręką, a nie było sposobu od niej się uwolnić. Droga na Błonia prowadziła mimo kawiarni. Wiedziałem zaś, że mój prześladowca nie omieszka się stawić na to rendez-vous.
[ 104 ] Czasami przychodziła mi szalona ochota podejść i sprowokować go; ale powstrzymywały mnie dwa wzglądy: najpierw — obawa, że stracę posadę, a potem — rapier markiza, okropna szablisko, na które on, podobno, wiele ofiar naszpikował, gdy w gwardji służył zamłodu.
 Wreszcie, pewnego dnia, doprowadzany do ostateczności, poszedłem do fechmistrza Roger i z miejsca oświadczyłem mu, że mam zamiar pojedynkować się z markizem. Roger, z którym oddawna nie zamieniłem ani słowa, słuchał mnie z początku z nieufnością, ale gdy mu całą sprawę wyłożyłem, rozczulił się i uścisnął mi ręce.
 — Brawo, panie Danielu! Wiedziałem ja dobrze, że z taką twarzą, nie możesz pan być tchórzem podszyty. Bo też, czemu, u licha, trzymał się pan ciągle tego pana Viot? No, zawrócił pan wkońcu z tej drogi, puśćmy wszystko w niepamięć i uściśnijmy sobie dłonie, ot tak! Zacny młodzieniec z pana!... A teraz przystąpimy do pańskiej sprawy. Został pan obrażony? Dobrze! Chce pan zażądać satysfakcji? Bardzo dobrze! Nie umie pan wcale robić szablą? Dobrze, doskonale, świetnie! Mam pana uchronić od nadziania na rożen przez tego tłustego kapłona. Wyśmienicie! Niech pan przychodzi do mnie na salę, a za pół roku — nie on pana, a pan jego nadzieje!
 Widząc, jak ten poczciwy Roger przejmuje się moją sprawą, zarumieniłem się z radości. Ułożyliśmy się co do lekcyj, które miały się odbywać trzy razy na tydzień, i co da ceny. Roger wyznaczył mi wyjątkową, (istotnie wyjątkową, bo jak się później do[ 105 ]wiedziałem, zażądał ode mnie dwa razy tyle, co od innnych).
 Gdy już wszystkie te punkty zostały ustalone, Roger wziął mnie poufale pod rękę:
 — Panie Danielu, już dziś za późno na lekcję, ale zdążymy jeszcze oblać nasz układ u Barbette’a... No, no, tylko bez głupstw, cóż to, czy się pan kawiarni boi? Chodźmy. Do licha, niechże się pan trochę rozrusza. Znajdzie pan tam przyjaciół-dobrzy chłopcy, daję słowo! Zacne serca, jak mi Bóg miły! Między nimi pozbędzie się pan tego papinkowatego obejścia, które panu ujmę przynosi.
 Przyjaciele Rogera przyjęli mnie z otwartemi rękami. Miał słuszność, to były zacne serca! Gdy się dowiedzieli o mojej sprawie z markizem i o mojem postanowieniu, podeszli wszyscy pokolei, by uścisnąć mi rękę:
 — Brawo, młodzieńcze, doskonale!
 Ja także byłem zacnem sercem. Zamówiłem tedy poncz, piliśmy za powodzenie mojego przedsięwzięcia i w kółku zacnych serc postanowiono nieodwołalnie, że najdalej pod koniec roku mam uśmiercić markiza.


#licence info
Public domain
This work is in the public domain in the United States because it was first published outside the United States prior to January 1, 1929. Other jurisdictions have other rules. Also note that this work may not be in the public domain in the 9th Circuit if it was published after July 1, 1909, unless the author is known to have died in 1953 or earlier (more than 70 years ago).[1]

This work might not be in the public domain outside the United States and should not be transferred to a Wikisource language subdomain that excludes pre-1929 works copyrighted at home.


Ten utwór został pierwszy raz opublikowany przed dniem 1 stycznia 1929 r., i z tego względu w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej znajduje się w domenie publicznej. Utwór ten nadal może być objęty autorskimi prawami majątkowymi w innych państwach, i dlatego nie zaleca się przenoszenia go do innych projektów językowych.

PD-US-1923-abroad/PL Public domain in the United States but not in its source countries false false