Mały/Część pierwsza/IV

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
<<< Dane tekstu >>>
Autor Alphonse Daudet
Tytuł Mały
Wydawca Wydawnictwo „Bibljoteki Groszowej”
Data wydania 1926
Druk Polska Drukarnia w Białymstoku
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Górska
Tytuł oryginalny Le Petit Chose
Źródło Skany na Wikisource
Inne Cała powieść
Download as: Pobierz Cała powieść jako ePub Pobierz Cała powieść jako PDF Pobierz Cała powieść jako MOBI
Indeks stron

[ 34 ]

IV.[1]
Czerwony zeszyt

 W starych mszałach napotyka się często naiwne minjatury, przedstawiające Matkę Bożą Siedmiu Boleści z głębokiemi brózdami na obu policzkach: to święte blizny, które artysta namalował, by nam powiedzieć: — „Patrzcie, ile łez Ona wylała...“
 Przysięgam, że widziałem tę brózdę, od łez wypłakanych na wychudzonej twarzy pani Eyssette, gdy wróciła do domu z pogrzebu syna.
 Biedna matka, od tej chwili nie uśmiechała się już nigdy; zachowała strój żałobny i głęboką żałobę w sercu na całe życie... Po za tem nic się nie zmieniło w domu państwa Eyssette; było tam jeszcze bardziej ponuro — i to wszystko. Proboszcz z St. Mizier odprawił kilka mszy za spokój duszy brata. Dla nas wykrojono dwa żałobne ubranka ze starej burki ojca i życie, smutne życie, potoczyło się dalej.
 Upłynęło dość dużo czasu od śmierci brata księdza, gdy jednego wieczora, w chwili, gdy mieliśmy się kłaść spać, ze zdziwieniem zobaczyłem, że Kubuś zamyka drzwi na klucz, zatyka w nich szczelnie wszystkie szpary; załatwiwszy się z tem wszystkiem, [ 35 ]podszedł do mnie z miną tajemniczą i wielce uroczystą.
 A trzeba wam wiedzieć, że od powrotu z rodzinnych stron dziwne zmiany zaszły w obyczajach naszego przyjaciela Kubusia. Najpierw, choć trudne to do wiary, Kubuś zupełnie przestał płakać, a przynajmniej prawie zupełnie, a oprócz tego, minęła mu manja klejenia. Garnuszki z klajstrem pojawiały się jeszcze od czasu do czasu na kominie, ale szło to jakoś leniwie, bez zapału. Teraz, jeśliś potrzebował teki, musiałeś prosić o nią na klęczkach. W istocie, pudło do kapeluszy, zamówione przez panią Eyssette, było już od tygodnia na warsztacie. W domu nikt na to wszystko nie zwrócił uwagi, ale ja doskonale widziałem, że z Kubusiem dzieje się coś dziwnego. Kilka razy przyłapałem go w sklepie na tem, że mówił głośno do siebie i wyczyniał niesamowite gesty. W nocy nie sypiał, słyszałem, jak mruczał coś pod nosem, wyskakiwał nagle z łóżka i przechadzał się wielkiemi krokami po pokoju... wszystko to było bardzo dziwne i przejmowało mnie obawą, gdym się nad tem zastanawiał. Myślałem, że Kubuś dostaje pomieszania zmysłów.
 Tego wieczora, widząc, jak zamykał szczelnie drzwi na klucz, znowu pomyślałem sobie, że to obłęd i cofnąłem się z przerażeniem. Biedny Kubuś nie spostrzegł tego i ujmując poważnie moje ręce w swoje dłonie, powiedział:
 — Danielu, chcę ci coś powiedzieć, ale musisz mi przysiąc, że nigdy nikomu o tem nie wspomnisz ani słowa.
[ 36 ] Zrozumiałem odrazu, że Kubuś jest przy zdrowych zmysłach. Odpowiedziałem bez wahania:
 — Przysięgam.
 — Otóż ty nic nie wiesz, prawda... Cicho! tworzę poemat, wielki poemat...
 — Poemat, Kubusiu, ty tworzysz poemat?...
 Zamiast odpowiedzi, Kubuś wydostał z pod kurtki olbrzymi zeszyt czerwony, który sam sobie oprawił; na okładce widniał własnoręcznie, jak najpiękniej wykaligrafowany nagłówek:

Religja! Religja!
Poemat w dwunastu pieśniach.
Napisał Eyssette (Jakób).

 Było to coś tak wzniosłego, że nieledwie dostałem zawrotu głowy.
 Bo, chciejcie tylko zrozumieć! Kubuś, mój brat Kubuś, trzynastoletni dzieciak, Kubuś, ten od szlochów i garnuszków z klajstrem, układał poemat Religja! Religja! w dwunastu pieśniach!
 I nikt się tego nie domyślał. 1 w dalszym ciągu posyłano go z wielkim koszem do zieleniarki, a ojciec urągał mu częściej, niż kiedykolwiek — „Osioł z ciebie, Kuba!“
 O biedny, kochany Eyssette (Jakóbie), chętnie byłbym ci się rzucił na szyję, gdybym był śmiał. Ale nie śmiałem... Pomyślcie tylko!... Religja! Religja! Poemat w dwunastu pieśniach. Wszakże, gwoli prawdy, muszę przyznać, że utworowi daleko jeszcze było do końca. Zdaje mi się nawet, że napisane były dopiero cztery pierwsze wiersze pierwszej pieśni. Ale [ 37 ]wiadomo, w tego rodzaju pracy początek jest zawsze najtrudniejszy i jak słusznie mówił Eyssette (Jakób): — „Teraz, gdy już ułożyłem cztery pierwsze wiersze, reszta pójdzie gładko — to już tylko kwestja czasu[2].
 Z tym dalszym ciągiem, który miał być tylko kwestją czasu, Eyssette (Jakób) nie mógł sobie właśnie żadną miarą dać rady... Cóż chcecie, poematami też rządzi przeznaczenie, widocznie przeznaczeniem poematu w dwunastu pieśniach, pod tytułem: Religja! Religja! było — nie składać się bynajmniej z dwunastu pieśni. Pomimo wszelkich wysiłków, poeta nie mógł wybrnąć poza owe cztery pierwsze wiersze. Było w tem coś fatalnego. Wkońcu biednemu chłopcu nie starczyło cierpliwości, posłał swój poemat do djabła — i odprawił Muzę (w owe czasy mówiło się jeszcze Muza w liczbie pojedynczej). Tego samego dnia powróciły szlochy, na kominie zaś pojawiły się garnuszki z klajstrem... A czerwony zeszyt? O, i on też miał swoje przeznaczenie!
 Kubuś powiedział mi: — „Weź go sobie i wypisuj w nim, co ci się podoba“. — A wiecie, co ja w nim wypisywałem? Moje własne wiersze, daję słowo! Wiersze Małego! Widocznie Kubuś zaraził mnie swoją manją.
[ 38 ] A teraz, jeśli pozwolisz, czytelniku, podczas, gdy Mały trudzi się nad dobieraniem rymów, przeskoczymy za jednym zamachem cztery do pięciu lat jego życia. Śpieszno mi dociągnąć do pewnej wiosny 18... r., której pamięć dotąd się jeszcze w domu Eyssette przechowała. Każda rodzina ma takie swoje pamiętne daty.
 Zresztą, czytelnik nic na tem nie straci, bo fragment mego życia, który przemilczeć zamierzam, to wciąż ta sama piosenka niedoli, gorzkich łez, niepowodzenia w interesach, nieuiszczone na czas komorne, wierzyciele, urządzający w domu sceny; brylanty matki sprzedane, srebra zastawione, przetarte do ostatniej nitki prześcieradła, łatane spodenki, wyrzeczenia wszelkiego rodzaju, upokorzenia na każdym kroku i wiecznie pytanie: — „Co dalej?“ — Bezczelne dzwonki komorników, stróż, uśmiechający się złośliwie na nasz widok, a dalej — długi, weksle protestowane, dalej... lecz dość tego!
 Mamy więc 18... rok.
 W roku tym Mały miał ukończyć gimnazjum.
 Był to, jeśli mnie pamięć nie myli, młodzieniec bardzo pretensjonalny; uważał siebie na serjo za wielkiego filozofa i poetę; po za tem był mały, jak Łokietek, bez śladu ani zapowiedzi wąsów na gładkiem licu.
 Otóż pewnego ranka, gdy ten wielki filozof wybierał się do szkoły, pan Eyssette, senjor, zawołał go do sklepu i z miejsca zapowiedział mu brutalnie: — „Masz rzucić książki, nie będziesz więcej chodził do szkoły!“
 Rzekłszy te, pan Eyssette, senjor, jął przechadzać [ 39 ]się wielkiemi krokami po sklepie, nie mówiąc ani owa. Był bardzo wzruszony, a Mały? o, i on także, możecie być pewni. Po chwili milczenia pan Eyssette zabrał znowu głos:
 — Mój chłopcze, muszę ci powiedzieć złą i to bardzo złą nowinę; trzeba się nam będzie wszystkim rozstać, a oto dlaczego...
 W tej chwili z poza niedomkniętych drzwi rozległo się wielkie, rozdzierające łkanie.
 — Osioł z ciebie, Kuba! — krzyknął pan Eyssette, nie odwracając głowy, i ciągnął dalej:
 — Kiedy przed ośmiu laty przybywaliśmy do Lionu, zrujnowani przez rewolucjonistów, myślałem, że wytrwałą pracą uda mi się odzyskać majątek. Ale piekła się na mnie zawzięły. Tyle tylko dokonałem, że jesteśmy po szyję pogrążeni w długach, w nędzy... Niema co, ugrzęźliśmy... Widzę tylko jeden ratunek: spieniężyć tę resztę mienia, które nam pozostało, i wobec tego, że wy obaj już podrośliście — szukać zarobku, każdy na swoją rękę.
 W tem miejscu nowy wybuch płaczu niewidzialnego Kubusia przerwał mowę ojcu, ale, że sam on był też bardzo wzruszony, więc nie rozgniewał się, a dał mi tylko ręką znak, żebym zamknął drzwi, potem zaś podjął na nowo:
 — Słuchaj więc, co postanowiłem: matka pojedzie tymczasem na południe do swego brata, wuja Baptysty, Kuba pozostanie w Lionie — udało mi się wynaleźć mu posadę w lombardzie. Ja wstępuję, jako komiwojażer, do towarzystwa wyrobu i sprzedaży win, a i ty, moje dziecko, musisz też zacząć zara[ 40 ]biać na życie... Właśnie tylko Co otrzymałem list od rektora: proponuje ci miejsce wychowawcy. Masz, czytaj!
 Mały wziął list do ręki.
 — Jak widzę ~ rzekł, czytając go — nie mam ani chwili do stracenia.
 — Trzeba wyjechać jutro.
 — Dobrze, wyjadę...
 Z temi słowy Mały złożył list i oddał go ojcu. Ręka mu nawet nie zadrżała. Jak widzicie, był z niego filozof w całem tego słowa znaczeniu.
 W tej chwili weszła do sklepu pani Eyssette, a za nią wsunął się nieśmiało Kubuś. Oboje zbliżyli się do mnie i ucałowali mnie w milczeniu. Oni powiadomieni już byli o wszystkiem od wczoraj.
 — Zapakujcie mu rzeczy — rzekł szorstko pan Eyssette — odjeżdża jutro rano statkiem.
 Pani Eyssette westchnęła tylko ciężko; Kubuś wydał stłumione łkanie i na tem się skończyło. Byliśmy już otrzaskani z niedolą w naszym domu.
 Nazajutrz po tym pamiętnym dniu cała rodzina odprowadzała Małego na statek. Dziwnym zbiegiem okoliczności był to ten sam statek, który przed laty ośmiu przywiózł nas do Lionu. Kapitan Géniés, kuchmistrz Montelimart! Przypomniały nam się naturalnie: parasol Anny, papuga Robinsona i parę innych epizodów przy wylądowaniu... Wspomnienia te rozweseliły nieco nasze smutne pożegnanie i rzuciły jakby blask uśmiechu na twarz matki.
 Nagle zabrzmiał dzwon. Trzeba się było rozstać.
[ 41 ] Mały, wyrwawszy się z objęć swoich ukochanych, pewnym krokiem wstąpił na pomost.
 — Pamiętaj, żebyś mi był człowiekiem! — wołał ojciec.
 — Tylko mi nie choruj, kochanie! — powiedziała pani Eyssette.
 Kubuś chciał przemówić, ale nie mógł — zanosił się od płaczu.
 Mały zato nie płakał wcale; jak już miałem zaszczyt oznajmić, był z niego filozof nielada, a filozofem stanowczo roztkliwiać się nie przystoi.
 A przecież Bogu jednemu wiadomo, jak miłował te istoty, które pozostawiał tam, w porannej mgle. Bóg świadkiem, że chętnie dla nich dałby sobie krwi utoczyć... Ale cóż chcecie? Radość, że wydostał się z Lionu, ruch statku, pochlebne uczucie, że jest człowiekiem dojrzałym, panem swojej woli, że podróżuje sam i sam na siebie zarobić potrafi, upoiły go i przesłoniły mu obraz tych trojga, którzy zostali na przystani, opłakując go serdecznie.
 O, tam ci troje wcale a wcale nie silili się na filozofję. Tkliwym i pełnym niepokoju wzrokiem śledzili astmatyczne ruchy statku, a jego pióropusz dymu niklejszy już był od jaskółki, gdy oni wciąż jeszcze powiewali chustkami, wołając: — „Żegnaj!... Żegnaj!...“
 Tymczasem imci pan filozof, założywszy ręce w kieszenie i zadarłszy głowę, przechadzał się wzdłuż i wszerz po pokładzie; chodząc, pochyla! naprzód ramiona, niby doradny mężczyzna, pogwizdywał sobie zcicha, spluwał rzęsiście, zaglądał paniom pod kapelusze, jednem słowem, wydawał się samemu sobie [ 42 ]zachwycającym. Zanim statek przybił do Vienne, zdążył obwieścić kucharzowi Montelimart i dwu jego kuchcikom, że należy do uniwersytetu[3] i że doskonale ma tam uposażenie... Panowie ci winszowali mu naturalnie, a on puszył się, pełen dumy.
 Raz, przechadzając się po statku wpobliżu wielkiego dzwonu, potrącił nogą o zwój lin, na którym osiem lat temu Robinson Kruzoe przesiadywał długie godziny, trzymając między nogami klatkę z papugą. Na widok tego zwoju zarumienił się zlekka, a potem roześmiał serdecznie.
 ... Śmiesznie musiałem wyglądać — myślał sobie ~ wlokąc wszędzie za sobą tę wielką klatkę, pomalowaną na niebiesko, i tę bajeczną papugę...
 Biedny filozof! nie domyślał się wcale, że sądzone mu było całe życie obnosić ze sobą tę klatkę, barwy złud, i papugę, barwy nadziei. I teraz jeszcze, niestety, w chwili, gdy te słowa piszę, biedny chłopak nie pozbył się swojej wielkiej niebieskiej klatki, tylko, że z dniem każdym coraz więcej lazuru z pręcików opada, a zielona papuga w trzech czwartych z piór wyliniała.
 Natychmiast po przybyciu do miasta rodzinnego, Mały udał się do gmachu akademji, w którym mieszkał rektor.
 Ów rektor, przyjaciel pana Eyssette, był to piękny [ 43 ]staruszek, szczupły i żwawy, bez najmniejszego śladu pedanterji. Przyjął Eyssetta, syna, bardzo życzliwie.nWszakże, gdy wprowadzono mnie do gabinetu, nie mógł ukryć zdziwienia.
 — A, mój Boże! — zawołał — jakiż on mały!
 Rzeczywiście byłem śmiesznie mały, a w dodatku wyglądałem tak młodo i tak wiotko!
 Okrzyk rektora spadł na mnie, jak uderzenie obucha.
 ... Nie zechce mnie przyjąć — pomyślałem i czułem, że drżę na całem ciele.
 Na szczęście rektor, jakgdyby zgadując, co się dzieje w tej biednej głowinie, odezwał się:
 — Podejdź tu bliżej, chłopcze... Mamy więc zrobić z ciebie wychowawcę. W twoim wieku, z twoim wzrostem i wyglądem ciężej ci jeszcze będzie, niż innym. Ale, cóż robić, skoro musisz zarabiać na życie, moje dziecko, skoro niema innej rady, postaramy się ułożyć wszystko tak, aby ci było jak najlepiej... Na początek nie pójdziesz do dużego zakładu. Poślę cię do kolegjum gminnego o kilka mi! stąd, w Sarlande, w górach. Tam będziesz terminował. Wyrobisz się na człowieka, zaprawisz do zawodu, podrośniesz, doczekasz się wąsów, a jak już ci wyrosną wąsy — wtedy zobaczymy!
 Przemawiając w te słowa, rektor pisał jednocześnie list polecający do dyrektora kolegjum w Sarlande. Gdy skończył, wręczył pismo Małemu i namawiał, aby tego samego dnia ruszył w drogę. Dał mu jeszcze kilka dobrych rad, pogłaskał go p© twarzy [ 44 ]i pożegnał zapewnieniem, że będzie nad nim czuwał.
 Mały, nie posiadając się z radości, zbiegał pędem z odwiecznych schodów akademji i co tchu, podążył zamówić miejsce w karetce pocztowej.
 Dyliżans odchodził dopiero po południu — jeszcze cztery godziny! Mały korzysta z tego, aby przejść się po głównej ulicy i zaprezentować ziomkom swoją osobę. Potem przychodzi mu na myśl, że trzeba się pożywić trochę. Idzie tedy szukać gospody na miarę swojej niezbyt zasobnej sakiewki. Naprzeciwko koszar dostrzega właśnie oberżę czyściutką, z nowiutkim olśniewającym szyldem:

Pod towarzyszem wędrownym.

 — Oto, czego mi właśnie potrzeba — mówi sobie i po chwili wahania — Mały po raz pierwszy bowiem przestępuje próg restauracji — otwiera rezolutnie drzwi.
 W gospodzie o tej porze niema nikogo. Ściany pobielane wapnem... Kilka dębowych stołów... W jednym kącie pęk lasek towarzyszów cechowych ze skówkami mosiężnemi, z pękami różnobarwnych wstęg. Za szynkwasem jakiś grubas chrapie nad gazetą.
 — Hej! a niema tam kogo?! — woła Mały, uderzając pięścią w stół, niczem stary bywalec.
 Grubas za szynkwasem nie wzrusza się tem wcale, ale z sąsiedniej izby nadbiega karczmarka. Ujrzawszy nowego gościa, którego sprowadził jej anioł przypadku, wydaje okrzyk radości.
[ 45 ] — Panie Jezu! A toż to pan Daniel!
 — Anna! kochana Anna! — odpowiada Mały i padają sobie w objęcia.
 Tak, tak, to Anna, dawna służąca państwa Eyssette, obecnie karczmarka, gospodyni towarzyszy cechowych, żona Jana Peyrol, tego grubasa, co chrapie tam, za szynkwasem... A żebyście wy wiedzieli, jak ona się cieszy, jak się cieszy, że ma przed sobą pana Daniela, o mało go nie udusi z czułości.
 Te wybuchy budzą wkońcu gospodarza.
 W pierwszej chwili dziwuje się nieco niezwykłej serdeczności, z jaką żona wita tego nieznajomego młodzieńca, ale dowiedziawszy się, że to pan Daniel Eyssette we własnej osobie, on zkolei płoni się radośnie i zaczyna się krzątać gorliwie około tak znamienitego gościa.
 — Czy pan już po śniadaniu?
 — Prawdę powiedziawszy, to jeszcze nie, mój kochany Peyrol... właśnie dlatego tu zaszedłem.
 — O nieba!... Pan Daniel nic jeszcze nie jadł!
 Stara Anna biegnie do kuchni, Jan — do piwnicy, wcale niezła to piwniczka, jak twierdzą towarzysze wędrowni. W mig stół nakryty, śniadanie podane, panu Danielowi nie pozostaje nic innego, jak usiąść i zabrać się do jedzenia... Po lewej stronie Anna kraje mu do jaj chleb świeżutki, miękki, biały, — puszysty... Po prawej — Jan dolewa, mu wina „Chateau-neuf-des-Papes“, które wygląda, jak garść rubinów, rzuconych na dno kielicha. Mały jest uszczęśliwiony, pije, jak stary wiarus, je, jak bernardyn, a międy dwoma łykami oświadcza, że został przyjęty przez [ 46 ]akademją, co mu pozwoli przyzwoicie zarabiać na swoje utrzymanie. Trzeba wam było widzieć, z jaką miną on to mówi: przyzwoicie zarabiać na swoje utrzymanie. Stara Anna omal nie mdleje z zachwytu.
 Jan przyjmuje to spokojniej; nie widzi nic nadzwyczajnego w tem, że pan Daniel pracuje na siebie, skoro potrafi. W jego wieku, on, Jan, już od lat czterech czy pięciu tułał się po świecie i nie kosztował swoich rodziców ani grosza, przeciwnie — dopomagał im jeszcze... Naturalnie nie przychodzi mu nawet do głowy wyjawić na głos swojej opinji, broń Beże! a któżby śmiał porównywać Jana Peyrol z Danielem Eyssette. Anna nigdyby na to nie pozwoliła.
 A Mały wciąż rozprawia, pije, je, ożywia się, oczy mu błyszczą. — „Hej, gospodarzu, podajcieno szklanki, wypijemy za obecnych i nieobecnych!“ — Jan przynosi szklanki i piją wszyscy troje za zdrowie Kubusia i Daniela, przepijają do starej Anny, do Jana, wznoszą toast na cześć uniwersytetu i wiele, wiele inych jeszcze. Mija w ten sposób dwie godziny na libacjach i pogawędce. Mówią o przeszłości w tonie żałobnym, a w tonie różowym — o przyszłości. Wspominają fabrykę, Lion, ulicę Lanterne i biednego brata, księdza, któregośmy tak kochali...
 Nagle Mały zrywa się:
 — Trzeba już iść!
 — Już!? — odżywa się ze smutkiem w głosie Anna.
 Mały tłumaczy się: ...musi tu kogoś odwiedzić, zanim wyjedzie — nieunikniona, bardzo ważna wizyta.
[ 47 ] — Jaka szkoda! Tak przyjemnie było, o tylu rzeczach chciałoby się jeszcze pomówić... Ale trudno, skoro pan Daniel ma tu jeszcze znajomych w mieście, starzy przyjaciele z „Pod towarzysza wędrownego“ nie chcą go zatrzymywać. — „Szczęśliwej podróży, niech Bóg prowadzi, miły paniczu!“ — Dobre życzenia Anny i Jana towarzyszą mu aż na ulicę.
 A wiecie, kto to jest ten ktoś, kogo Mały chce koniecznie zobaczyć, zanim odjedzie? To fabryka, ta fabryka, którą tak miłował i opłakiwał tyle, gdy przyszło ją porzucić; to ogród i warsztaty, wyniosłe platany, wszyscy towarzysze dzieciństwa, wszystkie radości szczęśliwych dni. Cóż chcecie? serce człowieka podlega takim słabostkom; przywiązuje się do wszystkiego — nawet do drzew i kamieni! ukochać może na wet fabrykę. Zresztą, świadczą wszak o tem dzieje: dowodem — Robinson, który, po powrocie do Anglji wybrał się znów na wędrówkę po morzach i przebył setki mil, żeby raz jeszcze zobaczyć swoją odludną wyspę.
 Nie dziwcie się tedy, że Mały nie zawahał się nad łożyć kilku kroków, by odwiedzić swoją wyspę.
 Już wyniosłe platany, których rozłożyste korona bujają ponad domami, poznały starego przyjaciela, biegnącego co sił na ich spotkanie. Kłaniają mu się zdaleka i chylą się ku sobie, jakgdyby szeptały: — „Daniel Eyssette, Daniel Eyssette powrócił!“
 A on śpieszy, śpieszy.., ale dobiegłszy do fabryki, staje, zdumiony...
 Wysoki, stary mur, z poza którego nie wychyla się bodaj jeden wierzchołek lauru ani granatu. Nie widać okien, tylko jakieś okrągłe otwory. Tam, gdzie [ 48 ]były wrota, wznosi się teraz kaplica, a nad nią wileki czerwony krzyż z łacińskim napisem.
 O Boże, niema już fabryki! To klasztor karmelitów, którego progu nikt obcy przestąpić nie może!

Przypisy[edit]

  1. Przypis własny Wikiźródeł Numer rozdziału dodany przez zespół Wikiźródeł.
  2. Oto owe cztery pierwsze wiersze, które oglądałem owego wieczora, pięknie wykaligrafowane rondem na pierwszej stronicy czerwonego zeszytu:

    Religja! Religja!
    Wzniosie i tajemnicze wołanie,
    Głos, z serca płynący. Konanie..
    Miłosierdzia! Miłosierdzia!“

    Nie śmiejcie się. Jego to tyle pracy kosztowało!

  3. We Francji stałymi nauczycielami szkół średnich mianowani są tylko posiadacze dyplomu docenta uniwersytetu. Mały, który nie uzyskał jeszcze nawet matury gimnazjalnej i pracować miał tylko w charakterze wychowawcy, do uniwersytetu bynajmniej nie należał.
    (Przyp. tłum.)


#licence info
Public domain
This work is in the public domain in the United States because it was first published outside the United States prior to January 1, 1929. Other jurisdictions have other rules. Also note that this work may not be in the public domain in the 9th Circuit if it was published after July 1, 1909, unless the author is known to have died in 1953 or earlier (more than 70 years ago).[1]

This work might not be in the public domain outside the United States and should not be transferred to a Wikisource language subdomain that excludes pre-1929 works copyrighted at home.


Ten utwór został pierwszy raz opublikowany przed dniem 1 stycznia 1929 r., i z tego względu w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej znajduje się w domenie publicznej. Utwór ten nadal może być objęty autorskimi prawami majątkowymi w innych państwach, i dlatego nie zaleca się przenoszenia go do innych projektów językowych.

PD-US-1923-abroad/PL Public domain in the United States but not in its source countries false false