Mały/Część pierwsza/III

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
<<< Dane tekstu >>>
Autor Alphonse Daudet
Tytuł Mały
Wydawca Wydawnictwo „Bibljoteki Groszowej”
Data wydania 1926
Druk Polska Drukarnia w Białymstoku
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Górska
Tytuł oryginalny Le Petit Chose
Źródło Skany na Wikisource
Inne Cała powieść
Download as: Pobierz Cała powieść jako ePub Pobierz Cała powieść jako PDF Pobierz Cała powieść jako MOBI
Indeks stron

[ 28 ]

III.
Umarł — módlcie się za niego!

 Było to któregoś poniedziałku w lipcu.
 Wychodząc dnia tego ze szkoły, dałem się namówić na partię piłki. W chwili, gdy wreszcie postanowiłem wrócić do domu, okazało sie, że jest znacznie później, niżbym sobie życzył. Z placu Terreux na ulicę Lanterne pędziłem więc kłusa z książkami, przywieszonemi do paska, i czapką w zębach.
 Drżąc ze strachu przed ojcem, odetchnąłem dopiero w sieni na chwilkę, tyle tylko ile, trzeba było, aby zdążyć naprędce coś zmyślić na usprawiedliwienie opóźnienia. Poczem zadzwoniłem śmiało.
 Otworzył mi pan Eyssette. — „Tak późno wracasz!“ [ 29 ]— powiedział. Zacząłem, drżąc, opowiadać mu moje zmyślone przygody, ale drogie ojczysko nie pozwoliło mi skończyć. Przycisnął mnie do piersi i całował długo, długo.
 Przygotowany co najmniej na dobrą burę, zdziwiłem się temu przyjęciu. W pierwszej chwili pomyślałem, że to pewnie proboszcz z St. Nizier zaproszony jest na obiad — wiedziałem z doświadczenia, że w takie dni nie gniewano się na nas nigdy. W jadalni przekonałem się jednak natychmiast, że się mylę: były tylko dwa nakrycia na stole — dla ojca i dla mnie.
 — A mama i Kubuś? — zapytałem, zdziwiony.
 Pan Eyssette odpowiedział mi jakoś niezwykle łagodnie:
 — Matka i Kuba wyjechali, Danielu, brat twój, ksiądz, jest bardzo chory.
 A widząc, żem zbladł, dodał żartobliwie, by mnie uspokoić:
 — Et, tak sobie powiedziałem, że jest bardzo chory — napisali nam, że leży; znasz matkę, uparła się koniecznie jechać, dałem jej Kubusia, żeby jej było trochę raźniej... To pewnie nic poważnego... A teraz siadajmy do jedzenia — umieram z głodu.
 Siadłem w milczeniu, ale serce mi się ściskało i z trudem powstrzymywałem łzy. Smutny to był obiad; siedzieliśmy naprzeciwko siebie bez słowa. Pan Eyssete łykał szybko potrawy i popijał wino wielkiemi haustami, to znów przestawał nagle jeść, popadając w zadumę...
 Ja siedziałem nieruchomo na drugim końcu sto[ 30 ]łu, jakby zdrętwiały ze zdumienia. Przypomniały mi się ładne bajki, które mi brat opowiadał, gdy przyjeżdżał do fabryki. Widziałem go, jak wesoło, podkasawszy sutannę, przeskakiwał przez baseny. Przypominał mi się też ów dzień, w którym celebrował pierwszą mszę; byliśmy na niej wszyscy. Jakże był piękny, gdy odwracał się do nas od ołtarza i rozkładając ręce, wymawiał błogosławieństwo — Dominus vobiscum — tak słodkim głosem, że pani Eyssette, słuchając go, zalewała się łzami rozrzewnienia... Teraz wyobrażałem go sobie, powalonego na łoże ciężką chorobą (o tak, ciężką chorobą, jakiś głos mówił mi o tem nieomylnie). Co zaś powiększało jeszcze moje zmartwienie, to wyrzuty sumienia. — „Bóg cię skarał, to twoja wina! Trzeba było zaraz wracać ze szkoły. Poco kłamałeś?“ — I Mały, na myśl, że Bóg, chcąc go ukarać, ześle śmierć na brata, popadał w rozpacz i z głębi duszy przysięgał sobie: — „Nigdy, nigdy już nie będę grał w piłkę po lekcjach“.
 Po obiedzie zapalono lampę i zaczął się długi wieczór. Pan Eyssette rozłożył na obrusie, między resztkami deseru, swoje wielkie księgi buchalteryjne i rachował głośno. Finet, kot, łowca karaluchów, miauczał smętnie, krążąc dokoła stołu... ja stanąłem przy otwartem oknie.
 Było ciemno, parno. Z dołu dochodził gwar rozmów 1 śmiechy ludzi, którzy wylegli przede drzwi swoich domostw; woddali słychać było warkot bębnów na forcie Loyasse. Stałem już tak dość długo, pogrążony w smutnych myślach, błądząc oczami po cieniach nocy, gdy wtem gwałtowna szarpnięcie [ 31 ]dzwonka oderwało mnie nagle od okna. Spojrzałem na ojca z przerażeniem i zdawało mi się, że na twarzy jego dostrzegłem ten sam dreszcz niepokoju i trwogi, który mną wstrząsnął. Ten dzwonek i jego również przejął lękiem.
 — Ktoś dzwoni — odezwał się szeptem prawie.
 — Nie chodź, ojcze, ja pójdę — i rzuciłem się do drzwi.
 Jakiś człowiek stał na progu i podawał mi papier, ale ja wahałem się go przyjąć.
 — Depesza, o Boże! i nacóż to?
 Wziąłem ją do ręki, drżąc cały, i już próbowałem zatrzasnąć drzwi, gdy człowiek zatrzymał je nogą i powiedział chłodno:
 — Trzeba się podpisać.
 Trzeba się podpisać! Nie wiedziałem. Była te pierwsza depesza, którą odebrałem w życiu.
 — Kto to, Danielu? — zawołał ojciec, a głos jego drżał.
 Odrzekłem:
 — To nic, to po prośbie... — i dając znak człowiekowi, by poczekał, pobiegłem do pokoju, pociemku umoczyłem pióro i wróciłem.
 Człowiek wskazał:
 — Niech pan podpisze tutaj.
 Mały drżącą ręką położył swój podpis przy blasku lampki na schodach, zamknął drzwi i wrócił do pokoju, ukrywając depeszę pod bluzą.
 O tak, ukrywałem cię, ty złowroga depeszo! Nie chciałem, żeby cię dostrzegł pan Eyssete, zgóry bowiem było mi wiadomo, że przynosiłaś nam jakąś [ 32 ]wieść straszną — i nic się od ciebie nie dowiedziałem nowego, słyszysz, depeszo? nic, czegoby mi już pierwej moje serce nie powiedziało.
 — Czy to był żebrak? — spytał ojciec, patrząc na mnie.
 Odpowiedziałem, nie zarumieniwszy się: — „Tak, żebrak“ — i chcąc odwrócić podejrzenia, wróciłem do okna.
 Pozostałem tak jeszcze czas jakiś bez ruchu, nie odzywając się ani słowa i przyciskając do piersi ten papier, który zdawał się mnie palić.
 Chwilami starałem się przemówić sobie do rozsądku, uspokoić się; mówiłem sobie w duchu: — „Skąd wiesz, może to właśnie dobra nowina, może piszą, że on już zdrów...“ — Ale w głębi czułem dobrze, że to nieprawda, że próbuję samego siebie okłamać, że nie o wyzdrowieniu zawiadamia depesza.
 Wkońcu odważyłem się odejść do swego pokoju i raz wreszcie dowiedzieć się, jak rzeczy stoją. Wyszedłem z jadalni powoli, jakgdyby nigdy nc, ale znalazłszy się u siebie, zapaliłem lampę z gorączkową szybkością. Jakże strasznie drżały mi ręce, gdy otwierałem tę depeszę śmierci; a gdym ją przeczytał, bryznęły mi z oczu palące łzy, ciężkie, jak ołów. Odczytałem ją co najmniej ze dwadzieścia razy, łudząc się wciąż, że źle zrozumiałem. Nieszczęsny, mogłem ją czytać i odczytywać bez końca, obracać na wsze strony, nie mogłem z niej wydobyć nic innego, jak tylko to, co mi powiedziała odrazu:

„Umarł — módlcie się za niego“.

 lle czasu trwałem tak, tonąc we łzach — nie wiem. [ 33 ]Przypominam sobie tylko, że oczy piekły mnie potem mocno i ze obmywałem je długo, zanim wyszedłem ze swego pokoju. Wróciłem wreszcie do jadalni, mnąc w ręku tę po trzykroć przeklętą depeszę.
 A teraz, co robić dalej? jak oznajmić ojcu taką okropną wieść? Chciałem zachować ją dla siebie — co za dziecinny pomysł?! — czy trochę wcześniej, czy trochę później i tak musi się dowiedzieć. Co za szaleństwo! — gdybym był podszedł z depeszą wprost do niego, bylibyśmy ją razem otworzyli — w tej chwili byłoby już wszystko wiadome.
 Zbliżyłem się do stołu i usiadłem koło pana Eyssette, tuż koło niego. Biedaczysko zamknął właśnie swoje księgi i końcem pióra łaskotał kota w brodę. Serce mi się ściskało, gdym patrzył na te figle. Poczciwe oczy ojca, na które padało nieco światła od lampy, ożywiały się chwilami; uśmiechał się, a ja, patrząc na niego, miałem ochotę zawołać: — „Nie śmiej się, nie śmiej, błagam cię!“
 Gdy tak smutno spoglądałem na niego, trzymając depeszę w ręku, pan Eyssette podniósł głowę, oczy nasze spotkał się i nie wiem, co on wyczytał w moich, ale to wiem, że w jednej chwili twarz mu się osunęła, z piersi wydarł mu się wielki krzyk bólu i zawołał rozdzierającym głosem: — „On nie żyje, prawda!?“ — Depesza wysunęła mi się z ręki, padłem, łkając, w jego objęcia i tak płakaliśmy długo, rozpacz nie, przytuleni do siebie, gdy tymczasem kot u naszych stóp bawił się ohydną depeszą śmierci, która nas tyle łez kosztowała.
[ 34 ] Słuchajcie, wszystko to działo się bardzo dawno temu, oddawna już ukochany brat śpi snem nieprzespanym w mogile, a jednak do dziś dnia jeszcze, gdy odbieram depeszę, nie mogę otworzyć jej bez lęku. Zawsze mi się zdaje, że muszę wyczytać niechybnie, że on umarł, że trzeba się modlić za niego.


#licence info
Public domain
This work is in the public domain in the United States because it was first published outside the United States prior to January 1, 1929. Other jurisdictions have other rules. Also note that this work may not be in the public domain in the 9th Circuit if it was published after July 1, 1909, unless the author is known to have died in 1953 or earlier (more than 70 years ago).[1]

This work might not be in the public domain outside the United States and should not be transferred to a Wikisource language subdomain that excludes pre-1929 works copyrighted at home.


Ten utwór został pierwszy raz opublikowany przed dniem 1 stycznia 1929 r., i z tego względu w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej znajduje się w domenie publicznej. Utwór ten nadal może być objęty autorskimi prawami majątkowymi w innych państwach, i dlatego nie zaleca się przenoszenia go do innych projektów językowych.

PD-US-1923-abroad/PL Public domain in the United States but not in its source countries false false