Mały/Część druga/XIV

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
<<< Dane tekstu >>>
Autor Alphonse Daudet
Tytuł Mały
Wydawca Wydawnictwo „Bibljoteki Groszowej”
Data wydania 1926
Druk Polska Drukarnia w Białymstoku
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Górska
Tytuł oryginalny Le Petit Chose
Źródło Skany na Wikisource
Inne Cała powieść
Download as: Pobierz Cała powieść jako ePub Pobierz Cała powieść jako PDF Pobierz Cała powieść jako MOBI
Indeks stron

[ 302 ]

XIV.
Sen

 — Widzisz, Danku — powiedział Kubuś, gdyśmy weszli do naszego numeru w hotelu Pilois — wszystko jest zupełnie tak samo, jak w ową noc, gdyś przejechał do Paryża.
 Istotnie, tak, jak owej nocy, czekała nas wyszukana kolacja na biało nakrytym stole: pasztet roztaczał nęcącą woń, wino miało wygląd szacowny, Jasne płomyki świec igrały na dnie kielichów... A jednak, było inaczej... inaczej... Bywają szczęśliwe godziny, których nic wskrzesić nie zdoła! Uczta była taka sama, ale w duszach współbiesiadników nie zakwitły już kwiaty zapału, nadziei i cudnych snów o sławie, nie zasiadł miedzy nimi ten gość, któremu na imię: zaufanie, a w którego towarzystwie dźwięczy szczery śmiech i budzi się zdrowy głód. Ani jeden, niestety, ani jeden z tych dawnych towarzyszy nie stawił się do stołu pana Pilois. Pozostali oni wszyscy w dzwonnicy St. Germain. W ostatniej chwili, nawet zwierzenia, które [ 303 ]miały przybyć na nasze przyjęcie, zawiadomiły, że się nie stawią.
 O nie, nie było już tak, jak dawnej!... Zdawałem sobie aż nadto z tego sprawę i odezwanie Kubusia, zamiast mnie rozweselić, wycisnęło mi tylko potoki łez z oczu. Jestem pewien, że w głębi i jemu chciało się też płakać, ale miał tyle mocy nad sobą, że się opanował. Powiedział tylko, siląc się na wesołość:
 — No, dość już tych łez, Danku, od godziny nic innego nie widzę. (W dorożce, gdy mówił do mnie, nie przestawałem ani na chwilę szlochać). To mi dopiero powitanie! przywodzisz mi na pamięć najgorsze chwile mojego życia — garnuszki z klajstrem i urągania ojca: — „Osioł jeden z ciebie, mój Kubo!” — Osuszże łzy, mój ty skruszony grzeszniku, i przejrzyj się w lustrze, a uśmiejesz się sam z siebie.
 Przejrzałem się w lustrze, ale bynajmniej nie przyszła mi ochota śmiać się. Zrobił mi się tylko okropny wstyd. Na głowie miałem gładko przyczesaną żółtą perukę, policzki grubo uszminkowane i uróżowane, po których spływały łzy i pot... Było to ohydne! Z obrzydzeniem zerwałem perukę! W chwili jednak, kiedy miałem ją wyrzucić, rozmyśliłem się i zawiesiłem ją na samym środku ściany.
 Kubuś przypatrywał mi się, zdumiony:
 — Pocóż ją tam wieszasz, Danku! Takie wstrętne trofeum wojenne czerwonoskórych... Zupełnie, jakgdybyśmy oskalpowali Poliszynela!
 Na co odrzekłem mu poważnie
 — Nie, Kubusiu, to nie trofeum, to mój wyrzut [ 304 ]sumienia, mój wyrzut, widzialny i namacalny, który chcę mieć wciąż przed oczami.
 Cień gorzkiego uśmiechu przemknął po wargach Kubusia, natychmiast jednak przybrał znowu swój wesoły wyraz twarzy:
 — Eh, nie mówmy już o tem, umyłeś się i odzyskałeś swoją ładną czupryną... siadajmy więc, mój nadobny Kędziorku, do stołu, bo umieram z głodu.
 Były to tylko słowa, bo ani jemu, ani mnie, Bóg świadkiem, wcale się jeść nie chciało. Starałem się godnie uczcić biesiadę, ale każdy kęs stawał mi w gardle i pomimo wszelkich wysiłków, zraszałem pasztet gorzkiemi łzami. Kubuś, który przyglądał mi się z pod oka, rzekł wkońcu:
 — Czemu plączesz? Czy żałujesz tego, że tu jesteś, czy może masz żal do mnie, że cię porwałem?...
 Odpowiedziałem mu ze smutkiem:
 — Ciężkie to słowa, Kubusiu, ale mniejsza z tem, dałem ci prawo do takich i gorszych jeszcze podejrzeń.
 Czas jakiś jedliśmy kolację, a właściwie — udawaliśmy, że jemy. Wkońcu Kubuś, zniecierpliwiony tą całą komedją, odsunął talerz i wstał:
 — Uczta nie udała nam się stanowczo, idźmy lepiej spać.
 Istnieje w naszych stronach przysłowie: „Udręka i sen nie mają zwyczaju kłaść się do jednego łoża“. Sprawdziłem to na sobie. Dręczyłem się rozważaniami nad tem, ile dobrego doznałem od mojej Matki, a ile złego wyrządziłem jej wzamian; porównywałem moje życie z życiem Kubusia, mój egoizm — z jego [ 305 ]poświęceniem, moją duszę nieobliczalnego dziecka — z tem sercem bohatera, którego hasłem było: „Niemasz szczęścia na świecie ponad szczęście innych”. Mówiłem też sobie: ...Zmarnowałem życie, straciłem zaufanie Kubusia, miłość „czarnych oczu”, szacunek dla samego siebie... Co ze mną teraz będzie?...
 Te okropne myśli dręczyły mnie do samego rana... Kubuś też nie spał. Czułem, jak się przewraca w łóżku, słyszałem, jak go męczy suchy kaszel, i oczy zachodziły mi łzami. W pewnej chwili zapytałem go łagodnie:
 — Kaszlasz, Kubusiu, czyś chory?...
 Odpowiedział mi:
 — To nic... śpij!...
 I poznałem z jego głosu, że bardziej jest na mnie zagniewany, niżby chciał okazać po sobie. Myśl ta przygnębiła mnie doreszty i dopóty płakałem samotnie pod kołdrą, aż sen skleił mi powieki. Bo jeśli cierpienie usnąć nie daje, to łzy zato są narkotykiem.
 Gdy się obudziłem, był już dzień biały. Kubusia nie było koło mnie. Myślałem, że wyszedł, ale rozsunąwszy firanki łóżka, ujrzałem go na drugim końcu pokoju — leżał wyciągnięty na kanapie i taki strasznie blady... Nie wiem, co za potworna myśl zaświtała mi w głowie...
 — Kubusiu! — krzyknąłem, rzucając się do niego.
 Spał... mój krzyk nie zbudził go... Rzecz dziwna! Twarz jego we śnie miała wyraz głębokiego cierpienia, którego nigdy na niej nie widziałem, a mimo to, wyraz ten był mi dziwnie znany. Te zaostrzone [ 306 ]rysy, wychudzona twarz, bladość policzków, chorobliwa przejrzystość rąk, wszystko to przeszywało mnie bólem, ale bólem, którego już gdzieś, kiedyś doświadczałem.
 Wszak Kubuś nigdy dotąd nie chorował. Nigdy przed tem nie miał tych sinych kręgów pod oczami i tak wynędzniałej twarzy!... W jakimże to bycie uprzednim dane mi było oglądać to wszystko?... Nagle przypomniał mi się mój sen. Tak, to Kubuś moich snów, wyciągnięty na kanapie, blady, przeraźliwie blady... Zmarły przed chwilą... Kubuś zmarł... a mordercą jego jesteś ty!... W tej chwili szarawy promień słońca wśliznął sie nieśmiało przez okno i zaczął biegać, jak jaszczurka, po tej bladej, martwej twarzy... O radości! zmarły budzi się... przeciera oczy... i widząc mnie, pochylonego nad sobą, przemawia z wesołym uśmiechem:
 — Dzieńdobry, Danielu! Czyś dobrze spał? ja kaszlałem tak, że wołałem położyć się na kanapie, żeby ciebie nie budzić.
 A gdy on tak rozmawia spokojnie ze mną, nogi, mi jeszcze drżą na wspomnienie tej strasznej zjawy i w najtajemniejszym zakątku serca szepczę błagalnie:
 — Boże miłosierny, zachowaj mi „Matkę“!...
 Pomimo tak smutnego przebudzenia, ranek zeszedł nam dość wesoło. Odezwało się nawet echo naszego dobrego śmiechu z dawnych czasów, gdy ubierając się, spostrzegłem, że za cały strój posiadam krótkie drelichowe majtki i długą czerwoną kamizelę — moje sceniczne przebranie, które miałem na sobie w chwili porwania.
[ 307 ] — Bagatela — powiedział Kubuś — nie mogłem przecież pomyśleć o wszystkiem. To tylko gruboskórny donżuan potrafi pamiętać o wyprawie, gdy porywa swą bogdankę... Ale nie martw się, wystroimy cię na nowo od stóp do głowy... I znowu będzie to tak, jak po twoim przyjeździe do Paryża.
 Mówił to dlatego, żeby mi zrobić przyjemność, bo sam równie dobrze, jak ja, wiedział, że to już zupełnie co innego.
 — A teraz, Danku — powiedział Kubuś, widząc, iż popadam w zadumę — nie trzeba już myśleć o przeszłości. Otwiera się przed nami nowe życie, powinniśmy wstąpić w nie bez wyrzutów sumienia, bez podejrzeń i starać się tylko o to, aby nam nie płatało takich figlów, jak dawniejsze. Nie wiem, co myślisz robić, mój drogi, ale gdybyś chciał się zabrać do pisania, to pokój wydaje mi się zupełnie o dpowiedni. Jest cichy... ptaki świegoczą w ogrodzie... Postawisz warsztat rymów przy oknie...
 Przerwałem mu porywczo:
 — Nie, Kubusiu, żadnych poematów ani rymów. To są fantazje, które cię już za drogo kosztowały. Teraz chcę robić tylko to, co i ty: pracować, zarabiać na życie i pomagać ci wszelkiemi siłami do odbudowania ogniska.
 A on odparł mi, uśmiechając się spokojnie:
 — Bardzo to chwalebne zamiary, mój „błękitny motylu“, ale tego od ciebie nikt nie wymaga. Nie chodzi wcale o to, abyś zarabiał na życie, wystarczy, jeśli przyrzekniesz... Ale basta, pomówimy o tem później, a teraz chodźmy kupić ubranie.
[ 308 ] Chcąc wyjść na miasto, musiałem włożyć jedną z jego marynarek, której poły biły mnie po piętach; wyglądałem w niej, jak piemoncki muzykant, brakowało mi tylko harfy! Gdyby mi kto kazał przed paru miesiącami pokazać się w takim kostjumie na ulicach Paryża, byłbym skonał ze wstydu; ale teraz dość miałem innych upokorzeń, które mnie wciąż policzkowały; oczy kobiet mogły się dowoli uśmiechać na mój widok, nie było to już to samo, co wtedy, gdym się tak wstydził moich kaloszy!
 — A teraz, gdy już wyglądasz, jak Bóg przykazał — powiedział Kubuś, gdyśmy wychodzili ze składu ubrań — odprowadzę cię do hotela, a sam zajdę zobaczyć, czy ów właściciel sklepu z żelazem, któremu prowadziłem księgi przed wyjazdem, ma jeszcze dla mnie robotę. Pieniądze Pierrotte’a nie są wieczne, trzeba myśleć o chlebie powszednim!
 Miałem ochotę powiedzieć mu: — „Więc idź sobie do swojego kupca, a ja sam doskonale trafię do hotelu“. — Ale wiedziałem, że chce się w ten sposób upewnić, że mu nie ucieknę na Montparnasse. Oh, gdyby mógł czytać w mojej duszy!
 Dla uspokojenia go dałem się odprowadzić do hotelu, ale gdy tylko znikł za bramę — i ja zkolei puściłem się na ulicę. Miałem pewne sprawy do załatwienia... Wróciłem późno. W ogrodzie, wśród mgły przechadzała się niespokojnie jakaś ciemna, wysoka postać. To był Kubuś-Matka.
 — Dobrze, że wróciłeś — powiedział mi, drżąc od zimna na całem ciele — chwila jeszcze, a byłbym pojechał na Montparnasse...
[ 309 ] Porwał mnie gniew:
 — Za bardzo już wątpisz o mnie, Kubusiu, to nieszlachetnie... Czy to tak już zawsze będzie? Czy nigdy nie wrócisz mi swojego zaufania? Przysięgam ci na to, co mam najdroższego na świecie, że nie z Montparnasse wracam, jak mylnie przypuszczasz; przysięgam, że ta kobieta dla mnie nie istnieje, że nie zobaczę jej nigdy więcej, że odzyskałeś mnie całkowicie i że ta okropna przeszłość, z której wyrwało mnie twoje przywiązanie, pozostawiła mi tylko wyrzuty sumienia, ale ani jednego przebłysku żalu. Czegóż ci jeszcze potrzeba, żebym cię przekonał?! O, jesteś niegodziwy, chciałbym ci otworzyć moją pierś, abyś wiedział, że nie kłamię.
 Nie pamiętam, co mi na to odpowiedział, ale widziałem w półmroku, jak smutnie potrząsał głową, jakgdyby mówił: — „Niestety, chciałbym ci wierzyć“. — A jednak ja mówiłem szczerą prawdę. Zapewne, sam nie byłbym miał sił oderwać się od tej kobiety, ale teraz, gdy okowy były już zerwane, czułem niewypowiedzianą ulgę! Zupełnie jak ci ludzie, którzy próbują odebrać sobie życie przez zaczadzenie, a w ostatniej chwili zaczynają żałować swego kroku, wtedy, gdy już jest za późno, gdy czad ściska ich za gardło, paraliżuje ciało; nagle nadbiegają sąsiedzi, wybijają drzwi, zbawcze powietrze zaczyna krążyć po pokoju, a nieszczęśni samobójcy wchłaniają je z rozkoszą, uszczęśliwieni, że żyją jeszcze i przysięgają sobie nigdy podobnych doświadczeń nie ponawiać. Tak i ja, po pięciu miesiącach zatrucia moralnego, wciągałem głąbokiem tchnieniem czyste powietrze [ 310 ]uczciwego życia, napełniałem niem płuca i przysięgam przed Bogiem, że nie czułem w sobie najmniejszej chęci nawrotu do przeszłości. Temu właśnie Kubuś nie dawał wiary i żadne przysięgi nie mogły go przekonać o szczerości mojego postanowienia. I nic dziwnego — tyle krzywd mu wyrządziłem!...
 Spędziliśmy ten pierwszy wieczór przy kominku, jakgdyby to była zima, gdyż pokój był wilgotny i mgła z ogrodu przenikała nas do szpiku kości. Zresztą, gdy na sercu smutno, przyjemnie jest spoglądać w żywe płomyki ognia... Kubuś pracował — robił rachunki. W czasie jego nieobecności kupiec próbował sam prowadzić swoje księgi; wynikły z tego niesłychane powikłania, takie pomieszanie przychodu z rozchodem, że trzeba było conajmniej z miesiąc gruntownie popracować nad doprowadzeniem tych bazgrot do porządku. Byłbym bardzo chętnie dopomógł Kubusiowi. Ale „błękitne motyle“ niebardzo się znają na rachunkowości. Ślęczałem z godzinę nad grubą księgą z czerwonemi rubrykami, starając się nadaremnie rozwikłać dziwaczne te hieroglify, ale żadną miarą nie mogłem dać rady i wkońcu musiałem rzucić pióro do licha.
 Kubuś zato doskonale dawał sobie radę z tą żmudną robotą. Śmiało rzucał się na najgęstsze roje cyfr, a najdłuższe ich kolumny nie przerażały go bynajmniej. Od czasu do czasu zwracał się do mnie zaniepokojony moją cichą zadumą.
 — Dobrze nam tak razem, prawda? — pytał. — Nie — przykrzy ci się, powiedz?
 Nie przykrzyło mi się wcale, ale smutno mi się [ 311 ]robiło, gdy patrzyłem, że on tak ciężko musi pracować; myślałem z goryczą: ...Naco ja żyją na tym świecie?... Nie umiem do niczego przyłożyć ręki... Nic nie daję wzamian za słońce, które mi przyświeca. Jedno tylko potrafię — dręczyć wszystkich koło siebie i wyciskać łzy z „czarnych oczu“, które mnie tak miłowały... Myślałem o „czarnych oczach“ i z bólem spoglądałem na złocone pudełko, które Kubuś, być może rozmyślnie, ustawił na czworograniastym kopule zegara. Ile wspomnień wiązało się z tem pudełkiem! Jak wymownie przemawiało ono do mnie z wysokości swojego bronzowego cokołu! — „Czarne oczy” oddały ci swoja serce, coś ty z niem zrobił?... oddałeś ja na pastwę zwierzętom... Pożarła je „Biała Kukułka“!..“
 Żywiąc jeszcze w głębi duszy cień nadziei, starałem się przywołać do życia, ogrzać własnam tchnieniem wszystkie te echa minionego szczęścia, które zamordowałem był własnoręcznie. Powtarzałem sobie: Biała Kukułka“ pożarła je! „Biała Kukułka“ pożarła je!...
 Ten dość długi melancholijny wieczór u kominka, spędzony przy pracy i marzeniach, maluje dość ściśle tryb życia, który mieliśmy prowadzić i nadal. Wszystkie następne dni podobne były do owego wieczora... Oczywista, że marzeniom oddawałem się ja, nie Kubuś. On przesiadywał po dziesięć godzin dziennie nad grubemi księgami, pogrążony po szyję w rachunkach. Ja tymczasem podtrzymywałem ogień w kominku i dokładając drzewek, mówiłem do złoconego pudełeczka: — „Pomówmy trochę o „czarnych [ 312 ]oczach“, dobrze?.. — bo z Kubusiem tego tematu poruszać nawet nie śmiałem. Dla takiej czy też inne] przyczyny unikał starannie wszelkiej wzmianki o „czarnych oczach“. Nawet Pierrotte’a nie wspomniał ani razu... uic! ani słowa. Brałem więc odwet na pudełeczku i prowadziliśmy nieskończenie długie pogawędki.
 Około południa, kiedy Kubuś zagłębił się już całkowicie w swoich księgach, zbliżałem się kocim krokiem do drzwi i wysuwałem cichutko z pokoju, mówiąc od progu:
 — Dowidzenia, Kubusiu!
 — Nigdy nie badał, dokąd idę, ale poznawałem z jego nieszczęśliwej miny i głosu, którym zapytywał niespokojnie: — „Wychodzisz?“ — że mi jeszcze nie dowierzał. Wciąż prześladowała go myśl o tej kobiecie. Mówił sobie: ...Jeśli on ją zobaczy — jesteśmy zgubieni...
 I kto wie, może i miał słuszność. Być może, że gdybym zobaczył tę czarodziejkę, opętałaby mnie znowu urokiem swoich bladozłocistych włosów i tej blizny w kąciku warg... Ale, Bogu dzięki, nie spotkałem jej nigdy. Pewnie jakiś pan między ósmą a dziesiątą wymazał z jej pamięci Dani-Dana i nigdy, nigdy już nic o niej ani o jej murzynce nie słyszałem.
 Pewnego wieczora, wróciwszy z jednej z moich tajemniczych wycieczek, wpadłem do pokoju z okrzykiem radości:
 — Kubusiu, Kubusiu, mam dobrą nowinę — znalazłem posadę!... Już od dziesięciu dni, nic ci o tem nie mówiąc, biegałem w tym celu po mieście... Wkoń[ 313 ]cu udało mi się... Mam posadą... Od jutra wstępują, jako główny wychowawca, do instytutu Ouly w Montmartre, tuż koło nas... Będę zajęty od siódmej rano, do siódmej wieczorem... Oderwie mnie to na cały dzień od ciebie, ale przynajmniej zarobię na życie i pomogę ci trochę...
 Kubuś podniósł głowę z nad księgi i odpowiedział dość chłodno:
 — Co prawda, to dobrze robisz, że starasz mi się ulżyć... Za ciężko byłoby mi samemu myśleć o wszystkiem... Nie wiem, co mi jest, ale od jakiegoś czasu jestem zupełnie rozklekotany.
 Gwałtowny atak kaszlu przerwał mu mowę; ze zniechęceniem wypuścił pióro z ręki i rzucił się na kanapę. I znowu, widząc, jak leży strasznie blady na kanapie, ujrzałem okropną moją senną zjawę, ale trwało to tylko mgnienie oka. Prawie natychmiast Kubuś podniósł się i wybuchł śmiechem, dostrzegłszy mój błędny wyraz twarzy.
 — Ależ to nic, gapo, tylko trochę zmęczenia... Za dużo pracowałem w ostatnich czasach. Teraz, skoro i ty masz zajęcie, będę sobie mógł trochę pofolgować. Za tydzień będę zdrów.
 Mówił to tak prosto, z taką wesołą twarzą, że moje smutne przeczucia rozwiały się i w ciągu całego miesiąca nie usłyszałem ani razu w duszy szelestu żałobnych skrzydeł.
 Nazajutrz poszedłem do instytutu Ouly.
 Pomimo swojej szumnej nazwy, była to tylko taka sobie szkółka na żarty. Prowadziła ją pani podeszłych lat, w loczkach; dzieci nazywały ją „Kochasią“. [ 314 ]Było tam ze dwadzieścia malców, a!e wiecie, takich zupełnie maleńkich, co to przychodzą do szkoły z podwieczorkiem w koszyczku i białą chorągiewką, wyglądającą z majteczek.
 Takich to mieliśmy uczniów. Pani Ouly uczyła ich kantyczek, ja zaś wtajemniczałem ich w arkana sylabizowania. Nadto obowiązany byłem dozorować malców w czasie rekreacji na dziedzińcu; spacerowały tam trzy kury i jeden kogut indyjski, którego się ci panowie mocno obawiali.
 Czasami, gdy „Kochasia“ miała atak podagry, musiałem zamiatać klasę — czynność zaiste niegodna głównego wychowawcy, a jednak pełniłem ją bez obrzydzenia, byłem taki szczęśliwy, że mogę zarobić na swoje utrzymanie... Wieczorem, gdy powracałem do domu, zastawałem już obiad na stole i oczekującego na mnie Kubusia... Po obiedzie krótka przechadzka po ogrodzie i długi wieczór u kominka... To stanowiło treść całego naszego żyda. Jedynie ważnemi wydarzeniami były listy od pana albo pani Eyssette. Pani Eyssette mieszkała wciąż przy wuju; pan Eyssette wciąż rozjeżdżał po kraju, jako ajent Towarzystwa wyrobu i sprzedaży win. Interesy szły nieźle. Ojciec zdołał już spłacić trzy czwarte liońskich długów. Za rok lub dwa wszystkie rachunki zostaną uregulowane i można będzie pomyśleć o zjednoczeniu rodziny.
 Według mnie, należałoby tymczasem sprowadzić panią Eyssette do hotelu Pilois, ale Kubuś opiera! się temu:
 — Nie, jeszcze nie teraz — mawiał z dziwnym ja[ 315 ]kimś wyrazem twarzy — jeszcze nie teraz... Poczekajmy trochę!
 Wciąż ta sama odpowiedź sprawiała mi dotkliwy ból. Mówiłem sobie: ...On nie ma do mnie zaufania... Obawia się, że znowu popełnią jakieś szaleństwo przy pani Eyssette... Dlatego to jeszcze zwleka... Myliłem się, Kubuś z zupełnie innych powodów mówił: — „Zaczekajmy!...“


#licence info
Public domain
This work is in the public domain in the United States because it was first published outside the United States prior to January 1, 1929. Other jurisdictions have other rules. Also note that this work may not be in the public domain in the 9th Circuit if it was published after July 1, 1909, unless the author is known to have died in 1953 or earlier (more than 70 years ago).[1]

This work might not be in the public domain outside the United States and should not be transferred to a Wikisource language subdomain that excludes pre-1929 works copyrighted at home.


Ten utwór został pierwszy raz opublikowany przed dniem 1 stycznia 1929 r., i z tego względu w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej znajduje się w domenie publicznej. Utwór ten nadal może być objęty autorskimi prawami majątkowymi w innych państwach, i dlatego nie zaleca się przenoszenia go do innych projektów językowych.

PD-US-1923-abroad/PL Public domain in the United States but not in its source countries false false