Mały/Część druga/I

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
<<< Dane tekstu >>>
Autor Alphonse Daudet
Tytuł Mały
Wydawca Wydawnictwo „Bibljoteki Groszowej”
Data wydania 1926
Druk Polska Drukarnia w Białymstoku
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Górska
Tytuł oryginalny Le Petit Chose
Źródło Skany na Wikisource
Inne Cała powieść
Download as: Pobierz Cała powieść jako ePub Pobierz Cała powieść jako PDF Pobierz Cała powieść jako MOBI
Indeks stron

[ 144 ]

I.
Kalosze

 Choćbym miał żyć tak długo, jak wuj Babtysta, który w tych czasach musi już być równie wiekowy, jak stary baobab amerykański, nie zapomnę, nigdy pierwszej mojej podróży do Paryża w wagonie trzeciej klasy.
 Działo się to pod koniec lutego, było jeszcze bardzo zimno. Za oknem szare niebo, wicher, szron, łyse pagórki, zatopione pastwiska, długie szeregi martwych winnic; w wagonie — pijani majtkowie śpiewają, barczyści chłopi chrapią, otworzywszy usta, na podobieństwo pośnietych ryb; jakieś staruszki z koszami, dzieci, mamki, pchły, — cały inwentarz wehikułu nędzarzy z zaduchem fajek, kiełbasy z czosnkiem i zbutwiałej słomy. Zdaje mi się, jakobym tam był jeszcze.
 Usiadłem w jakimś kącie, koło okna, chcąc widzieć choć kawałeczek nieba. Ale o dwie mile od miasta jakiś sanitarjusz wojskowy zajął moje miejsce, pod pozorem, że chce siedzieć naprzeciwko żony, i biedny Mały, nie śmiejąc stawić oporu, skazany został na dwustomilową podróż między obrzydłym grubasem, którego czuć było siemieniem lnianem, [ 145 ]a olbrzymim doboszem z Champenoise, który chrapał mu przez całą drogę na ramieniu.
 Podróż trwała dwa dni. Spędziłem je, siedząc wciąż na tem samem miejscu nieruchomo, między dwoma moimi dręczycielami, z wyprostowaną głową i zaciśniętemi zębami. Ponieważ nie miałem ani pieniędzy, ani żadnych zapasów, więc nic nie jadłem przez owe dwie doby. Dwa dni o głodzie — to długo! Miałem wprawdzie jeszcze jedną dwufrankową monetę, ale chowałem ją skrzętnie na wypadek, gdybym, po przybyciu do Paryża, nie znalazł Kubusia na stacji; pomimo głodu wytrzymałem i nie zmieniłem jej. Jak na złość wszyscy wokoło mnie pożywiali się obficie. Pod mojemi nogami stał olbrzymi ciężki kosz, kusiciel, z którego mój sąsiad sanitarjusz wydostawał co chwila przeróżne wędliny, dzieląc się niemi ze swoją damą. Sąsiedztwo tego kosza dokuczało mi bardzo, szczególniej w drugim dniu podróży. A jednak nie głód dał mi się najbardziej we znaki. Wyjechałem z Sarlande bez butów, tylko w cieniutkich kaloszach, których używałem w nocy, w sypialni. Bardzo piękne kalosze, ale w zimie — w trzeciej klasie... Boże, ile ja się namarzłem! W nocy, gdy wszyscy spali, tuliłem pokryjomu całemi godzinami nogi w rękach, aby choć trochę odtajały. Gdyby pani Eyssette mogła to widzieć!
 A jednak Mały czuł się szczęśliwy; mimo głodu, który mu kiszki skręcał, i chłodu, który mu łzy z oczu wyciskał, za nic w świecie nie byłby odstąpił tego miejsca, a właściwie — pół miejsca, które zajmował [ 146 ]między doboszem a sanitarjuszem. Bo tam, u końca mąk, czekał go Kubuś i... Paryż!
 Drugiego dnia w nocy zostałem nagle zbudzony ze snu. Pociąg stanął, w całym wagonie wszczął się ruch.
 Usłyszałem jak sanitarjusz odezwał się do żony:
 — Jesteśmy na miejscu.
 — Gdzie? — spytałem, przecierając oczy.
 — W Paryżu, ma się wiedzieć.
 Rzuciłem się do drzwiczek. Ani jednego budynku! — nic, tylko naga równina, kilka latarni gazowych i gdzie niegdzie. — hałdy węgla, a za tem, wdali — wielka czerwona światłość i głuchy łoskot, podobny do ryku morza. Jakiś człowiek przebiegał od drzwiczek do drzwiczek, wołając: — „Paryż! Paryż! bilety, proszę“! — Mimowoli z przestrachu cofnąłem głowę.
 Był to Paryż.
 O, ty nienasycone miasto! jak słusznie obawiał się ciebie Mały!
 W pięć minut potem zajechaliśmy na dworzec. Kubuś oczekiwał mnie już od godziny. Dostrzegam go, stoi taki wysoki, trochę przygarbiony i długiemi, jak śmigi, rękami kiwa na mnie z poza barjery. Jednym susem znalazłem się przy nim.
 — Kubusiu! bracie!
 — Drogi mój dzieciaku!
 Kubuś szepcze: — „Chodźmy, po kufer poślę jutro“ — i wziąwszy się pod rękę, lekko, jak lekkiemi były nasze sakiewki, puściliśmy się w drogę do dzielnicy łacińskiej.
 Nieraz potem starałem się przypomnieć sobie [ 147 ]wrażenie, jakie owej nocy zrobił na mnie Paryż, ale rzeczy, tak, jak i ludzie, przybierają na pierwszy rzut oka zupełnie odrębny wygląd, którego później nie możemy się w nich już doszukać. Nigdy nie udało mi się odtworzyć w wyobraźni Paryża takiego, jakim go ujrzałem po raz pierwszy. Było to coś jakby mglista wizja miasta, po którem chodziłem niegdyś w dzieciństwie, i w którem nie byłem już nigdy potem.
 Przypominam sobie jakiś drewniany most na czarnej rzece, potem, wielki pusty bulwar, a na końcu tego bulwaru — wielki park. Zatrzymaliśmy się przy nim na chwilę. Przez okratowanie widać było niewyraźnie szałasy, kwietniki, stawy, drzewa, srebrzyste od szronu.
 — To ogród botaniczny — objaśnił Kubuś.
 — Mnóstwo tam białych niedźwiedzi, lwów, wężów boa hipopotamów...
 Rzeczywiście swąd zwierza aż do nas dochodził, a chwilami rozlegało się w ciemnościach to przenikliwe, to ponure wycie.
 Tuląc się do brata, wpatrywałem się obu oczami w ogród Paryż, do którego przybywałem nocą, zlewał mi się z tym parkiem w jedno poczucie grozy. Zdawało mi się, że wstąpiłem do wielkiej, czarnej jaskini, pełnej dzikich zwierząt, które rzucą się natychmiast na mnie. Na szczęście nie byłem sam: miałem Kubusia na obronę... O Kubusiu, Kubusiu, czemuż niezawsze miałem cię przy sobie!
 Szliśmy jeszcze długo, długo, czarnemi ulicami, ciągnącemi się w nieskończoność; wreszcie Kubuś zatrzymał się na małym placyku, na którym stał kościół.
[ 148 ] — Jesteśmy na Salnt-Germain-des-Prés — powiedział — nasz pokój jest tam, na górze.
 — Jakto Kubusiu, w dzwonnicy?
 — W samym środku, to bardzo wygodnie, wiadomo zawsze, która godzina.
 Kubuś żartował sobie ze mnie; w rzeczywistości zajmował w kamienicy, tuż przy kościele małą facjatkę na piatem czy też szóstem piętrze, a okno wychodziło na dzwonnicę st. Germain i znajdowało się na wysokości zegara.
 Wchodząc, wydałem okrzyk radości: — „O, co za szczęście“! — i pobiegłem wprost do kominka rozgrzać nogi, nie bacząc, że narażałem w ten sposób na szwank moje piękne kalosze. Wówczas dopiero Kubuś zauważył dziwny strój moich nóg. Rozśmieszyło go to.
 — Mój drogi — powiedział mi — mnóstwo wielkich ludzi przybyło do Paryża w drewnianych trepkach — i chełpią się tem. Ty będziesz mógł powiedzieć, że przybyłeś tu w kaloszach, to znacznie oryginalniej. Tymczasem wdziej te pantofle — i zabierajmy się do pasztetu.
 Mówiąc to, Kubuś przysunął do ognia mały pięknie nakryty stolik, który czekał w kącie.


#licence info
Public domain
This work is in the public domain in the United States because it was first published outside the United States prior to January 1, 1929. Other jurisdictions have other rules. Also note that this work may not be in the public domain in the 9th Circuit if it was published after July 1, 1909, unless the author is known to have died in 1953 or earlier (more than 70 years ago).[1]

This work might not be in the public domain outside the United States and should not be transferred to a Wikisource language subdomain that excludes pre-1929 works copyrighted at home.


Ten utwór został pierwszy raz opublikowany przed dniem 1 stycznia 1929 r., i z tego względu w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej znajduje się w domenie publicznej. Utwór ten nadal może być objęty autorskimi prawami majątkowymi w innych państwach, i dlatego nie zaleca się przenoszenia go do innych projektów językowych.

PD-US-1923-abroad/PL Public domain in the United States but not in its source countries false false