Page:PL A Daudet Mały.djvu/147

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has not been proofread.

wrażenie, jakie owej nocy zrobił na mnie Paryż, ale rzeczy, tak, jak i ludzie, przybierają na pierwszy rzut oka zupełnie odrębny wygląd, którego później nie możemy się w nich już doszukać. Nigdy nie udało mi się odtworzyć w wyobraźni Paryża takiego, jakim go ujrzałem po raz pierwszy. Było to coś jakby mglista wizja miasta, po którem chodziłem niegdyś w dzieciństwie, i w którem nie byłem już nigdy potem.
 Przypominam sobie jakiś drewniany most na czarnej rzece, potem, wielki pusty bulwar, a na końcu tego bulwaru — wielki park. Zatrzymaliśmy się przy nim na chwilę. Przez okratowanie widać było niewyraźnie szałasy, kwietniki, stawy, drzewa, srebrzyste od szronu.
 — To ogród botaniczny — objaśnił Kubuś.
 — Mnóstwo tam białych niedźwiedzi, lwów, wężów boa hipopotamów...
 Rzeczywiście swąd zwierza aż do nas dochodził, a chwilami rozlegało się w ciemnościach to przenikliwe, to ponure wycie.
 Tuląc się do brata, wpatrywałem się obu oczami w ogród Paryż, do którego przybywałem nocą, zlewał mi się z tym parkiem w jedno poczucie grozy. Zdawało mi się, że wstąpiłem do wielkiej, czarnej jaskini, pełnej dzikich zwierząt, które rzucą się natychmiast na mnie. Na szczęście nie byłem sam: miałem Kubusia na obronę... O Kubusiu, Kubusiu, czemuż niezawsze miałem cię przy sobie!
 Szliśmy jeszcze długo, długo, czarnemi ulicami, ciągnącemi się w nieskończoność; wreszcie Kubuś zatrzymał się na małym placyku, na którym stał kościół.