Żebraczka z pod kościoła Świętego Sulpicjusza/Tom II/II

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Żebraczka z pod kościoła Świętego Sulpicjusza
Wydawca Władysław Izdebski
Data wydania 1898
Druk Tow. Komand. St. J. Zaleski & Co.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Władysław Izdebski
Tytuł oryginalny La mendiante de Saint-Sulpice
Źródło Skany na Wikisource
Inne Cała powieść
Download as: Pobierz Cała powieść jako ePub Pobierz Cała powieść jako PDF Pobierz Cała powieść jako MOBI
Indeks stron
[ 11 ]
II.

 Duplat rozpoczął swoją żałobną robotę grabarza, podczas gdy Rollin przyspasabiał cukrowaną wodę dla niemowląt.
 Grunt w piwnicy był miękki i ów były kapitan Kommuny zagłębiał w nim z łatwością narzędzie. W ciągu dziesięciu minut wyżłobił otwór głęboki na pięćdziesiąt centymetrów i zrzucał rękoma ziemię na prawo i lewo z ostrza siekierki.
 — Jeszcze za mało wymruknął, zmierzywszy głębię otworu. I kopał dalej.
 Wkrótce ów mały dołek posiadał głębokość na dziewięćdziesiąt centymetrów.
 — Teraz dostateczne! — rzekł, ocierając spotniałe czoło. Włóż że tu swoje to pisklę!
 Gilbert uniósł kołderkę okrywającą skostniałe ciałko jego dziecka i bez łzy jednej, bez drgnięcia, wrzucił je w otwartą głębinę dołu.
 — Spij dodo!.. — wymruknął Duplat szyderczo.
 I zasypawszy dół, udeptał ziemię nogami.
 Dwie małe bliźniaczki w kolebce wciąż spały.
 — Skończona! — rzekł po dokonanej robocie — prowadź mnie teraz do siebie. Jestem djabelnie znużony, spocząć potrzebuję!
 — Zaraz cię zaprowadzę!
 — Lecz przedtem, wybierz sobie jedno z tych kurcząt[ 12 ]mówił Duplat — to, które chcesz wychować. Jako przyszłemu papie, służy ci prawo wyboru. Obyś miał szczęśliwą rękę, wybrał zdrowsze i silniejsze!
 Gilbert pochylił się po nad kołyską i wskazał na niemowlę leżące po prawej stronie.
 — Te wybieram — rzekł.
 — A zatem dla mnie ta druga — wyszepnął Duplat i owinąwszy dziecię w kołderkę wziął je na ręce.
 — Idźmy teraz! — dodał.
 Wyszedłszy oba z piwnicy, sunęli cicho po wschodach do mieszkania Gilberta, gdzie tenże umieścił swego wspólnika w sypialni.
 Na łóżku znajdował się tylko materac i kołdra, reszta pościeli zniesioną została do piwnicy.
 — Mogę ci tylko to ofiarować — rzekł Rollin.
 — Wystarczające! Położę malca obok siebie zawinąwszy go w kołderkę. I otuliwszy troskliwie dziecię, umieścił je na łóżku.
 Maleństwo przebudziwszy się, znpłakało żałośnie, lecz wkrótce potem zasnęło.
 — Tam jest kuchnia — rzekł Gilbert, wskazując. — Znajdziesz na niej wodę, cukier, węgle i zapałki; słowem to wszystko, czego zapotrzebować możesz... oprócz żywności.
 — Bądź spokojny! potrafię sobie zasadzić. A teraz uregulujmy nasz rachunek. Ścisłe rachunki tworzą dobrych przyjaciół. Przyniosłem ci to, czego żądałeś, ty teraz w zamian oddaj mi naszą umowę i weksle, podpisane przez ciebie.
 Gilbert, wyjąwszy z kieszeni żądane papiery, podał je Duplat’owi.
 — Co myślisz robić, gdy się porządek ustali? — zapytał.
 — Przyznam ci, że o tem niepomyślałem jeszcze.
 — Pozostaniesz w Paryżu?
 — Wątpię! Wolałbym umknąć na prowincyę.
 — Bo gdybym zapotrzebował ciebie, gdzież cię odnaleźć? — Mogą nastąpić okoliczności, w których niezbędnem mi będzie widzenie się z tobą, pomówienie o czemś osobiście?
 — Będę cię powiadamiał o moich ruchach i czynach. Przyślę ci mój adres. Trzeba dozwolić przeminąć pierwszym pociskom odwetu, zaczekać, aż się to się to wszystko ukończy i dopiero po zapuszczeniu zasłony przedsięwziąść [ 13 ]jakieś postanowienie. To tylko jest pewnem, że po moich odwiedzinach w merostwie dokąd zaniosę to pisklę, którem pogardzasz, będę się starał wszelkiemi sposobami wydostać po za obręb fortyfikacyi. Nie chcę być zadenuncyowanym przez ludzi z tych dzielnic miasta, jacy mnie nie lubią... a nawet nienawidzą!
 — Masz więc gdzie jakie bezpieczne schronienie na zewnatrz?
 — Znam pewną kuropatwę w Champagny, dawną ma przyjaciółkę. Dobra to dziewczyna, udzieli mi ona kącik w swem gniazdku, dopóki wszystko nie uspokoi się w Paryżu i dopóki nie będę wiedział, w którą obrócić się stronę? Gdybyś mnie przeto zapotrzebował, jak mówisz, znajdziesz mnie u niej. Będę tam przebywał przez jakie dwa tygodnie, niewychylając nosa po za dom.
 — Jakże się nazywa ta dziewczyna?
 — Palmira, praczka drobiazgów.
 — A mieszka?
 — Przy ulicy Bretigny, Nr 9. Według tego adresu wysyłaj list pod nazwiskiem Palmiry.
 — Będę pamiętał.
 — Lepiej zanotuj sobie, to pewniejsze.
 — Masz słuszność. I wyłąwszy notatnik z kieszeni, Gilbert zapisał sobie podany adres.
 — Życzę ci dobrej nocy rzekł Duplat, kładąc się na łóżko. Wracaj do swojej piwnicy. Ja będę spał jak zabity!
 Pozostawiwszy świecę swojemu wspólnikowi, Rollin udał się do podziemia. W chwili, gdy tam wchodził, Henryka nagle wyrwana ze snu jakimś hałasem dobiegającym aż do niej podniosła się z wysileniem na posłaniu.
 — Gilbert podbiegł ku niej.
 — Moja córka... moja córka! — szeptała przygasłym — głosem.
 — Henryko!... droga Henryko!... jest ci więc lepiej? — pytał z udaną troskliwością Rollin, czując jak życie żony było mu teraz potrzebnem.
 — Tak, lepiej — wyjąknęła. — Czuję się nieco silniejszą. Moje dziecię... moja ukochana córka... krzyczała ona, nieprawdaż? Jest głodna. Podaj mi ja... och! podaj co prędzej!
[ 14 ] Gilbert z najzupełniejszym spokojem, nie myśląc o popełnionej zbrodni wespół z Duplat’em, wyjął dziecię z kołyski podając je żonie.
 Porwawszy niemowlę, Henryka okrywała je pocałunkami i pierś mu podała, którą pochwyciwszy dziecię, szybko puściło, płacząc żałośnie.
 Gorączka i przebyłe ciężkie cierpienia, wysuszyły z płaczem Henryka widzę, że karmić jej nie mogę!
 Zdawało się biednej Gilbert, nalawszy w szlankę ciepłej ocukrowanej wody, napoił nią dziecię.
 kobiecie, iż odzyskuje nowe siły i zdrowie tuląc niemowle, jakie za swoje własne uważała, po chwili jednak osłabiona, osunęła się na poduszki i Rollin zmuszonym był położyć dziecko w kołyskę. Podał następnie chorej lekarstwo, jakie powtórnie wprawiło ją w sen letargiczny.
 — Przyniesiesz mi ty... mała, majątek! — szeptał z uśmiechem, spoglądając na córkę Joanny. — Bądźmy cierpliwi i czekajmy!
 Nazajutrz, dnia 28 Maja w Niedzielę, przypadła uroczystość Zielonych Świątek.
 Dzień był pochmurny i mglisty. Drobny deszcz padał po nad Paryżem, spalonym, krwią obryzganym, wstrząśnionym aż do podstaw ostatniem konwulsyjnem drganiem Kommuny, która, jak rozjuszone zwierzę, konając pragnęła gryźć jeszcze. Niezwykły widok przedstawiał natenczas plac Bastylii. Całą obszerną tę przestrzeń zajmował park artylleryjski, a każda z przyległych ulic, każdy z pobliżkich bulwarów bronione były przez barykady.
 Przy wejściu na ulicę świętego Antoniego trzy działa potężne stały z otwartemi groźnie paszczami. Również uzbrojonemi były ulice Charenton i la Roquette. Wzdłuż domów, pod ścianami, stała zebrana amunicya
 Przy zbiegu bulwarów Bordou i Lenoir stała olbrzymia barykada utworzona z przewróconych powozów, worków na kupy zebranych, brukowych kamieni, oraz pęków starej bielizny przeznaczonej dla szpitali. Głęboki rów, przekopany tuż pod barykadą powiększał bardziej jeszcze jej siłę odporną.
 Porozstawione naszynia z naftą, okręcone słomą, oczekiwały na podpalaczów.
[ 15 ] Okna we wszystkich domach poprzemieniano w strzelnice. Stali w nich żołnierze gotowi na każde skinienie dać ognia.
 Tu znajdowali się także kierujący walką, zebrani razem, szczątki różnych oddziałów Kommuny. Galonowane mundury oficerów i ich pióropusze, tworzyły jakąś dziwną przedśmiertna jakoby maskaradę.
 Na środku placu, wznosiła się wciąż jeszcze kolumna Czerwcowa, obłożona w około kartaczami, której genjusz wznoszący się w górę, niknął w dymie pożarów.
 Tutaj to właśnie miał się zakończyć ów krwawy melodramat!
 Wystrzały wojsk regularnych padały ze wszech stron na ulice miasta; odpowiadali na nie związkowi z energią godną zaiste lepszej sprawy.
 Podczas, gdy na każdej barykadzie obsługujący, pochyleni nad rozpalonemi armatami nabijali je i strzelali bezprzestannie, gdy walczącym kobiety i dzieci klęcząc na kolanach podawali ładunki, gdy ze wszystkich okien domów, ze wszystkich pięter pędziły kule, bataljon pieszych strzelców kroczył śmiało przy odgłosie trąb, siejąc ogień tyraljeryjski na barykady.
 Jęk ciężkiej skargi rozległ się w około.
 — Zgubieniśmy!.. zgubieni! — powtarzało tysiące głosów.
 Otoczonym zewsząd Kommunistom, wziętym we dwa ognie nie pozostawało nic więcej jak poddać się, lub dać się zabić.
 Wojska Wersalskie przyśpieszały marsz w ściśnionych kolumnadach, poprzedzani odgłosem trąb i biciem w bębny.
 Groza dosięgała teraz szczytu.
 Pooblewane naftą, popodsadzane materyałami wybuchowemi domy, paliły się jak pochodnie od szczytów do piwnic.
 Wszystko co wściekłość szatanów wynaleźć może najstraszniejszego, zebrało się i padło na ten nieszczęśliwy okręg Paryża.
 Krótko to trwało przynajmniej.
 Bronione najlepiej barykady zostały wkrótce zdobytemi przez wojska regularne.
[ 16 ] Z zaułków, ulic, bulwarów, marynarze, i żandarmi przybiegali razem.
 Czerwone chorągwie kommunistów, podarte, poszarpane na strzępy, znikały w błocie, deptane nogami. Związkowi byli zwyciężonymi. Kommuna zdławioną nareszcie została.
 Wojska regularne zawładnęły Paryżem.
 Mieszczanie, zamknięci dotąd w mieszkaniach, pojmując instynktownie koniec panowaniu anarchii, odważyli się pootwierać okna i wyjrzeć na zewnątrz.
 Widok żołnierzy rozstawionych na ulicach uspokoił ich.
 Odważniejsi z pomiędzy nie mających nic na sumieniu powychodzili z piwnic jeden za drugim.
 Jednym z piewszych, który opuścił swoje podziemne schronienie był Gilbert Rollin. Inni mieszkańcy domu, poszli za jego przykładem.
 Po tylu dniach cierpień i trwogi, uspakajani przez oficerów i żołnierzy, odetchnęli nareszcie, przygotowując się do rewizyi, jaką miano czynić w ich mieszkaniach, ponieważ rozkaz został wydanym, ażeby przetrząsnąć wszystkie domy, badać mieszkańców i stawić przed radą wojenną tych, na których ciążyło podejrzenie, iż solidaryzowali z Komuną.
 Gilbert przekonawszy się, iż wszystko ostatecznie ukończonem zostało, szedł po schodach wiodących do jego mieszkania.
 Serwacy Duplat, ukryty po za muślinową w oknie firanką, śledził co się działo na ulicy.
 Za pierwszem spojrzeniem odgadł, co nastąpiło: Widział jak żołnierze i agenci po mieszczański! przebrani, zatrzymywali i badali przechodniów, jak prowadzono za kołnierze wąchających się z odpowiedzą, widział jak ludzie wskazywali agentom indywidua przesuwające się chyłkiem pod ścianami kamienic, z opuszczonemi głowami.
 Duplat znał tych ludzi. Byli to jego koledzy kommuniści.
 Spieszono za niemi, zatrzymywano ich, prowadzono strażą. Wystarczało ku temu jedno oskarżenie.
  Ów byty kapitan Kommuny, zaczął drżeć o własne życie. On także był znanym, bardzo znanym w całym okręgu, gdzie blizko przez dwa miesiące rozsiewał postrach w około. Gdyby za wyjścimn na ulicę ktokolwiek bądź oficerem lub agen[ 17 ]tom palcem wskazał na niego, wiedział co go oczekiwało naówczas.
 u niegdyś trzęsący całym okręgiem, oficer związkowych, on, który na dziedzińcu w la Roquette zakomenderował ognia do niewinnie uwięzionych zakładników, jego nie stawionoby przed sądem, ale przykutemu do muru dwadzieścia kul w serce wymierzyłyby sprawiedliwość!




#licence info
Public domain
This work is in the public domain in the United States because it was first published outside the United States prior to January 1, 1929. Other jurisdictions have other rules. Also note that this work may not be in the public domain in the 9th Circuit if it was published after July 1, 1909, unless the author is known to have died in 1953 or earlier (more than 70 years ago).[1]

This work might not be in the public domain outside the United States and should not be transferred to a Wikisource language subdomain that excludes pre-1929 works copyrighted at home.


Ten utwór został pierwszy raz opublikowany przed dniem 1 stycznia 1929 r., i z tego względu w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej znajduje się w domenie publicznej. Utwór ten nadal może być objęty autorskimi prawami majątkowymi w innych państwach, i dlatego nie zaleca się przenoszenia go do innych projektów językowych.

PD-US-1923-abroad/PL Public domain in the United States but not in its source countries false false