Page:Sny o potędze.djvu/35

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has not been proofread.

SMUTEK.

Znużone zmierzchy, świateł łkające agonią,
Przykryły oczy moje bladą szarą dłonią,
Otulają mnie ciszą znieczulenia mglistą
I dają takie tkliwe i miękkie pieszczenia,
Jak kochanka śmiertelnie chora, gdy wśród drżenia
Spragnionych ust przeczuwa rozłąkę wieczystą.

Martwa pustka i ciemne chmury, gdzie wzrok sięga.
Wszystko się we mnie wali, zmierzcha i rozprzęga...
Czy to niemoc jesienna, beznadziejna, starcza
Osłabłe skrzydła moje ołowiem obarcza?
Czy to już starość po mnie przyszła?... Już?... Tak
 wcześnie ?...
Kiedy przyszła?... Gdym przestał czuwać?... Kiedy?...
 We śnie?...
Wszystko tak dziwnie inne, takie odmienione...
Prawdą-li to, żem niegdyś marzył sny szalone?
Rojenia me płomienne, zuchwałe, niesforne
Ktoś pognębił, podeptał, aż padły pokorne,
Złamane na kolana i szatę pokutną
Przywdziały i odeszły gdzieś w dal... Jak mi smutno...

Jak wszystko odmienione... Przystań morskich szlaków
Bezbrzeżnych — pełna smutnych, pobladłych rybaków,