Page:Skaut Nr 2 (1911).djvu/12

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has not been proofread.

Biedny Tompson był zmuszony wysłuchać kilku nieprzyjemnych uwag, a któryś z chłopców zaproponował, żeby się wrócić do domu.

„Czekajcie — zdaje się, że mam zapałki“, odezwał się Dripps, lecz pudełko wysunęło mu się z rąk na dno łódki.

„Powoli — powoli — uspokójcie się!“ wołał Warden. „Cóż to? boicie się ciemności? Mówię wam, że ten człowiek już nie żyje, więc nie może nam nic złego zrobić“.

Gdy jednak zapalono wreszcie świecę chłopcy spostrzegli, że i Warden zbladł także, a Blajs nie omieszkał głośno tego zauważyć.

„No, dobrze już, dobrze“, — odrzekł Warden zapalając swoją latarnię. „Mam takie same nerwy, jak i wy, i tyleż wyobraźni. Sądzę jednak, że naszym obowiązkiem jest pokonywać nerwy zawsze i wszędzie. Jest tu coś niedobrego, i musimy to zbadać. Dalejże — popchnijcie łódź do skały!“

Warden wdrapał się na oślizgłą, płaską skałę, trzymając latarnię przed sobą, i stanął przy leżącym człowieku. Z położenia ciała nie można było dojść, w jaki sposób ono się tutaj dostało. Ubranie leżącego było podarte i przemoczone, a na twarzy były ślady krwi.

„Na miłość Boską — dajcie drugą latarnię!“ wołał Warden.

„Co to jest? zapytał Blajs,“ morderstwo czy utonięcie?

„Nie wiem — nie wiem — niech kto potrzyma latarnię, a ja…“

Kripps wziął tatarnię, a Warden pochylił się nad leżącym. Był to człowiek w średnim wieku, nieznany żadnemu z chłopców. Warden przyłożył mu palce do czoło — było zimne, jak lód. Następnie wsunął mu rękę pod kamizelkę i czekał chwilkę — chłopcy stali w grobowym milczeniu.

„Nie żyje“ — zapytał wreszcie szeptem Blajs, „nie żyje — czy?“

„Tak mi się zdaje“, odpowiedział Warden trzymając jeszcze rękę na sercu leżącego. „Nic nie mogę wyczuć Blajs — połóż mu palec na oku — to jest prawie że niezawodna próba. Ach nie tak… na samej gałce ocznej! Podnieś powiekę — tak!“

Blajs bardzo blady schylił się, aby wykonać rozkaz, gdy Warden podniósł się szybko. „Może się mylę“ szepnął, „ale zdaje mi się, że uczułem lekkie uderzenie serca. Musimy zastosować sztuczne oddychanie. Obróćcie go twarzą do ziemi i wyprostujcie mu nogi.“

Kripps i Tompson wykonali polecenie, choć temu ostatniemu drżały trochę ręce. Warden nie namyślając się wiele, podłożył leżącemu swoją kurtkę pod piersi tak, aby głowa była zawieszona, następnie ukląkł, a położywszy obie ręce na dolnych żebrach leżącego naciskał je równocześnie w dół i ku przodowi przez trzy do czterech sekund, poczym zmniejszał ciśnienie.

„Wprawdzie nie wiemy, czy ten człowiek utonął“, mówił Warden, „ale trudno przypuścić, żeby zginął od tych małych ran, które ma na głowie. Zapewne poraniwszy się, wpadł do wody, a następnie miał jeszcze tyle siły, że wydostał się na tę skałę“

Chłopcy stali w milczeniu wkoło leżącego patrząc na tę walkę ze śmiercią. Wanderowi pot spływał z czoła, jednak nie ustawał w pracy, mimo, że leżący nie dawał znaku życia.

„Czy masz zegarek Andersona?“ spytał Warden. „Chciałbym wiedzieć, jak długo tu jesteśmy.“

„Popatrzyłem na zegarek właśnie, zanim nam światło zgasło. Straciliśmy może cztery zapalając je, a już szesnaście minut minęło, jak stosujesz oddychanie,“ odpowiedział Anderson.

„Doprawdy? Tylko tyle? A ja byłbym przysiągł, że przynajmniej pół godziny. Zmęczyłem się trochę i niemogę już robić tego tak, jakby należało. Chcesz mnie zastąpić — Blajs?“

Blajs był gotów. Każdy zresztą z chłopców potrafiłby to zrobić, bo nie tylko, że wszyscy uczęszczali zeszłej zimy na kurs pierwszej pomocy, ale i teraz ratowanie pozornie utopionych należało do ćwiczeń obozowych.

„Jak długo będziemy to robić?“ pytał Kripps.

„Pamiętasz co mówił doktór Sampson?“ odparł Warden. „Nie należy tracić nadziei. Były wypadki, że dopiero po całych godzinach ratunku utopiony zaczął oddychać. Będziemy go ratować całą noc, jeżeli tego będzie potrzeba.“

„Ma się rozumieć, że będziemy“, zapewnił poważnie Kripps. „Ale przecież chciałbym