W chwili, gdy z ostatniem uderzeniem północy Antonio di... porwany z zawiązanemi oczyma ze stopni kościoła kapucyńskiego, uczuł naokoło siebie chłód długich korytarzy i wilgoć sklepień niezdrowych, przeżegnał się; poczem szedł krokiem pewnym, bo dla niego nie było już nic, prócz pokuty lub nicości. A że tej nie było, musiał więc wybrać pierwszą.
Widok tej sali, tak długiej i ciemnej z początku, a tak rozpromienionej światłem w drugim końcu, mógł, zaiste, przyprawić o utratę przytomności. On stał w cieniu, a widział daleko, bardzo daleko, przez długa, perspektywę ciemności, olśniewającą jasność w głębi, w której odbywały się rzeczy dziwne i tajemnicze.
Był to sąd złożony z ludzi, niczem nieprzypominających ludzi dziewiętnastego wieku. Wszystkie inne stulecia, z wyjątkiem tego właśnie, mogłyby się w nich odnaleźć. Na tronie otoczonym jakby mgłą ognistą, siedział arcykapłan Izydy[1]. Cały Egipt odzwierciedlał się w tem poważnem czole, w tej brodzie białej, w postawie człowieka, niezbyt jeszcze oddalonego od kołyski ludzkości, który człowieka zachował jeszcze tytańskiego[2] i jakiś odbłysk panowania bogów.
Obok niego widać było mędrca jońskiego[3], bardziej już pochylonego ciężarem życia, z oczyma łagodniejszemi, postawą mężniejszą, z brodą, w lokach spływającą, z ręką, opartą na siedmiu strunach złotej liry. Dalej patrycyusz[4] rzymski wyróżniał się, tajemniczy stróż ksiąg sybillińskich[5], okrutny ciemiężca plebejusza, wspaniały żołnierz świetnych czasów Rzeczypospolitej, surowy kapłan nieubłaganych bogów, od których odbiera wyroki z obowiązkiem wykonywania ich nad całym rodzajem ludzkim. Dalej