Page:PL Zygmunt Krasiński - Pisma Tom6.djvu/68

From Wikisource
Jump to navigation Jump to search
This page has not been proofread.

 Spokój tych białych, kamiennych, nieruchomych postaci, które zatrzymały z życia tylko uroczystość jego chwil ostatnich, budził w sercu młodzieńca wyrzuty, w duszy jego zazdrość. Wpatrywał się w nie, chciwy ich nieruchomości, zazdroszcząc im tego cichego grobu, bo nie mógł się niczego takiego spodziewać, ani na ziemi, ani poza nią. Biedny kapelusz giął mu się w rękach, a paznogcie szczerbiły mu się o emalię pierścionków. Stał tak zrozpaczony z rozwartemi ustami, dręczony wyrzutami sumienia, a każdy wyrzut był namiętnością w jego łonie. Gdy tak stał, wielkie jego czarne oczy przenosiły się kolejno ze lwa na arcyksiężniczkę, a z arcyksiężniczki na anioła. Ryk lwa, łkanie kobiety, lub klątwa anioła, byłyby mu ulgę przyniosły; lecz nic, ani dźwięku, ani słowa; cała grupa usypiała przed nim pogodnie w chłodzie jakim wieje od marmuru.
 Strasznym był widok tej sprzeczności w miniaturze między wybranymi, a potępionym, która wyprzedzała grozę sądu ostatecznego. W tem zagrały organy ponad jego głową. Dźwięki ich wspaniale, uroczyste, posuwały się zwolna po całym przestworze świątyni. Młodzieniec zadrżał, palce jego skurczyły się, potem uderzały o siebie, z drganiem żmii w kawałki pokrajanej. I nie mógł ruszyć się z miejsca.
 Kiedy wreszcie wyszedł, skoczył jednym susem po stopniach z granitu, a potem szedł dalej spieszno.
 Dwóch ludzi go spotkało i jeden mu się ukłonił; on, przechodząc, nie widział ich wcale, podobnie jak nie widział ulicy, bruku, ni domów.
 Byli to dwaj jegomoście w perukach, w czarnem ubraniu, z laskami starych kawalerów, a z żabotami podstarzałych młodzieńców, z wstążką orderową w klapie ubrania i z gotowym zawsze niuchem tabaki, między wielkim a wskazującym palcem, z jedną plotką zaczętą na ustach i drugą zapasową w głowie.